sobota, 31 sierpnia 2013

sierpniowe denko + update o rozdaniu

Pora na sierpniowe zużycia :)



 Lavera Basis Sensitiv Handcreme
Krem do rąk oparty na bio oleju migdałowym i maśle shea.
Bardzo dobrze nawilżał,szybko się wchłaniał, byłam z niego bardzo zadowolona. Może jedynie nad zapachem bym jeszcze popracowała ;)
Ponowny zakup - Być może.


 Kossme - Three-in-One Miracle Mask

Maska typu sheet mask chińskiej firmy Kossme. Kupiłam ją zupełnie w ciemno w drogerii Sasa w Szanghaju i nie wiedziałam, czego się spodziewać. Okazała się być świetna - twarz wyglądała i czuła się jak po porządnym zabiegu spa czy liftingu - nawilżona, rozjaśniona, gładka, drobne zmarszczki i linie wygładzone.
Chętnie kupiłabym ponownie.

Dove Blutenzauber - żel pod prysznic o zapachu kwiatowym. Edycja limitowana. 

Z Dove kupuję praktycznie tylko edycje limitowane - nie przepadam za klasycznym zapachem kosmetyków Dove, ale ich limitki mają zazwyczaj bardzo ciekawe, inne zapachy.
Ten pachniał tak świeżo, kwiatowo, trochę "musująco", jeśli wiecie, co mam na myśli. Spisał się bez zarzutu, w sam raz na lato.

Alverde Mango Litschi - mydło w płynie 
Edycja limitowana

Lubię mydła Alverde za ich łagodność - naprawdę nie przesuszają skóry. To mydełko miało dodatkowo przyjemny zapach soku czy napoju owocowego. W przeciwieństwie do wersji karmelowej, nie plamił umywalki, a więc byłam bardzo zadowolona. 

Planeta Organica - szampon tybetański ziołowy - Objętość i Siła

Ciekawy szampon o delikatnym, ale długo się utrzymującym orientalnym zapachu. Delikatny dla włosów i skóry głowy. Bardzo podobało mi się też opakowanie z pompką. 

Ponowny zakup: Być może

L'Oreal Hydra Active 3 - płyn micelarny do skóry wrażliwej

Zbierał zachwyty i na blogach, i na YT. W moim przypadku sprawdził się genialnie do demakijażu oczu, na twarzy niestety pozostawiał nieco lepką warstwę i nie odświeżał wystarczająco.

Ponowny zakup - Tak, ale tylko w charakterze płynu do demakijażu oczu.

Avene - woda termalna

Moja pierwsza woda termalna, na której przekonałam się, ile dobrego może zdziałać taki kosmetyk. Świetnie odświeża w upalne dni, lekko nawilża, genialnie koi zaczerwienienia i podrażnienia. 

Ponowny zakup - Tak, choć pewnie będę też kupować wody innych marek, w zależności od promocji ;)


Suisse Programme - Hydra Solution Recovery Eye Essence

...czyli gorszy z duetu pod oczy otrzymanego w formie próbki przy okazji zakupów. Zdecydowanie więcej zdziałał Recovery Eye Gel Cream, w tym wypadku zbyt wielkich efektów nie zauważyłam. Być może należałoby oba produkty stosować jednocześnie, i ten używać tylko jako serum-bazę pod krem.

RECENZJA

Ponowny zakup - Nie, myślę, że skuszę się na sam Recovery Gel Cream, który sam potrafił zdziałać cuda :)






Miałyście coś z wyżej przedstawionych? I jak tam Wasze denka? :)

PS. Rozdanie postanowiłam jednak odwołać - niestety zgłosiło się tylko 6 osób, czyli do regulaminowych 20 trochę brakuje. Tym osobom dziękuję za wzięcie udziału, z przyjemnością przeczytałam Wasze odpowiedzi.
Być może pomyślę o zorganizowaniu rozdania raz jeszcze za jakiś czas, póki co zainteresowanie jest zbyt niskie.


środa, 28 sierpnia 2013

Kose Softymo Hyaluronic Acid Cleansing Foam, czyli japoński czyścik

Dziś przedstawię Wam kolejną rzecz z mojego małego zbioru azjatyckich kosmetyków, które przywiozłam sobie z Azji. O całości zakupów pisałam TUTAJ, TUTAJ i TUTAJ :)

Przedstawiam:

Kose Softymo Hyaluronic Acid Cleansing Foam


Jak zwykle w przypadku kosmetyków azjatyckich mamy długaśną nazwę, ale w skrócie jest to pianka myjąca do twarzy z zawartością kwasu hialuronowego :)

Od producenta

- produkt do oczyszczania twarzy o jedwabistej konsystencji;
- miękka pianka usuwa makijaż, sebum i zanieczyszczenia;
- duża zawartość kwasu hialuronowego zapewnia odpowiedni poziom nawilżenia;
- do codziennego stosowania.


Ale jak to - pianka w tubce? I to w dodatku w kremie? 
Jeśli kogoś to dziwi, odsyłam do mojego wpisu na temat azjatyckiego oczyszczenia twarzy, gdzie pisałam więcej na ten temat, o TUTAJ :) W skrócie - piana pojawia się po odpowiednim potraktowaniu produktu ;)



Szczegóły techniczne

Produkt ma postać gęstego kremu/pasty i jest bezzapachowy. Wystarczy ilość mniejsza niż na zdjęciu do porządnego umycia twarzy. Spieniany w tradycyjny sposób (z użyciem rąk) wytwarza taką kremową piankę, jak widać na zdjęciu poniżej.
Spieniany za pomocą tzw. foaming net pieni się jak szalony i wytwarza pianę przypominającą piankę do golenia - efekt jest niesamowity, ale moją foaming net przedstawię Wam następnym razem ;)





Jak ją stosuję?

Rano i wieczorem - rano tylko ten produkt, potem woda termalna i krem, natomiast wieczorem najpierw stosuję olejek do demakijażu (recenzja) i dopiero piankę.

Moja opinia

To był mój pierwszy kontakt z azjatyckim czyścikiem tego rodzaju. Nie wiedziałam czego się spodziewać. I co się okazało?

W pierwszej chwili odrobinę się przestraszyłam - efekt po umyciu był trochę taki, jak po umyciu twarzy mydłem, czyli squeaky clean - skóra była tępa w dotyku. Pomyślałam - no to teraz będzie przesusz i zaczerwienienie...Ale nic takiego nie nastąpiło! Pomimo uczucia tak mocnego oczyszczenia, skóra nie była wcale bardziej przesuszona niż po użyciu tradycyjnego żelu. Nie pojawiło się też zaczerwienie czy podrażnienie - nawet na mojej wrażliwej skórze. 

Pianka oczyszcza naprawdę dobrze, daje uczucie świeżości. Nie zauważyłam jakiegoś szczególnego działania, np. przeciwtrądzikowego - po prostu dobre oczyszczenie bez żadnych efektów ubocznych.
Dobrze również sprawdza się jako drugi krok oczyszczania - doskonale zmywa resztki olejku i ewentualne resztki makijażu.

Nie zawiera SLES.

Dodatkowo jest to produkt naprawdę wydajny - stosuję ją od ponad 2 miesięcy i na razie nie zanosi się na to, żeby się wkrótce skończyłam. 

Nie każdemu musi odpowiadać taki efekt piszcząco czystej skóry, ale na pewno spodoba się za to osobom, które lubią poczuć, że skóra jest naprawdę CZYSTA. Przy tym nie powoduje przesuszenia czy podrażnienia, a więc nie ma na co narzekać. 

Czy nawilża? W takie cuda nie wierzę, nie tego oczekuję od produktu do oczyszczania twarzy, tutaj też tego efektu nie zauważyłam. 

Bardzo podoba mi się też opakowanie, tak "ożywia" moją półkę w łazience :)


Warto dodać, że genialnie sprawdza się w duecie z takim oto wynalazkiem:



Jest to tzw. foaming net, ta akurat pochodzi ze sklepu Muji :)
Produkuje wtedy niesamowite ilości bardzo gęstej i puchatej piany, trochę takiej jak bita śmietana, czy pianka do golenia ;)

Ale o tym następnym razem!

Podsumowując:
Jest to bardzo dobrze oczyszczający produkt do mycia twarzy. Nie zaszkodził mi w żaden sposób, sprawdził się przyzwoicie.  Nie jest to może mój must have czy odkrycie roku, ale na pewno jest do dobry kosmetyk do oczyszczania buzi, do tego bardzo polubiłam tą nietypową konsystencję i genialną pianę uzyskiwaną za pomocą siateczki :)

Polecam wypróbowanie jakiejkolwiek pianki tego typu, niekoniecznie musi to być Kose :)

Cena
w przeliczeniu ok. 20zł

Dostępność
Sklepy internetowe, np. Sasa.com (ja właśnie tam zamawiałam), w Japonii zapewne stacjonarnie.

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

L'Biotica Biovax - Serum wzmacniające A+E

Myślę, że jak większość dziewczyn na początku blogowania, naczytałam się o silikonach i całkowicie je odstawiłam.
O ile w przypadku szamponów i odżywek było to dobrym posunięciem - włosy przestały być obciążone, nic się na nich nie nabudowywało, to jednak przecież silikony mają też swoje dobre strony.
Po jakimś czasie poszłam po rozum do głowy i pozwoliłam swoim włosom na odrobinę silikonów w postaci serum.

L'Biotica Biovax - Serum wzmacniające A+E



Od producenta:

- produkt odżywia zniszczone partie włosów;
- chroni przed uszkodzeniami;
- wygładza i nabłyszcza;
- ogranicza rozdwajanie końcówek.

Szczegóły techniczne

Serum jest gęste i bezbarwne. Ma przyjemny zapach, który mi kojarzy się z kosmetykami stosowanymi w salonach fryzjerskich, taki dość elegancki zapach, który jednak nie utrzymuje się zbyt długo na włosach.


Moja opinia

Serum kupiłam mając na celu ochronę końcówek oraz wygładzenie włosów. 
Zauważyłam (lepiej późno niż wcale...), że zimą moje biedne końcówki ciągle narażone są na różnego rodzaju uszkodzenia - ocierają się o szorstki kołnierz płaszcza i szalik a niskie temperatury i suche powietrze też im nie sprzyjają. Postanowiłam coś z tym zrobić.

I muszę powiedzieć, że serum spisało się naprawdę dobrze.
Jeśli nakładam odrobinę na jeszcze wilgotne końce, nie ma mowy o obciążeniu. Serum wchłania się i włosy nie są przetłuszczone

Do tego przyjemny zapach - polubiłam go, ale nie jest to ważna kwestia, ponieważ zapach i tak dość szybko się ulatnia.

Co ważne - serum dobrze radzi sobie z bad hair day, wygładza moje włosy w dni, gdy postanowiły się napuszyć i/lub sterczeć na wszystkie strony. Dodatkowo lekko nabłyszcza włosy.

Czy chroni końce? Od jakiegoś czasu moje końcówki są w dużo lepszym stanie. Pewnie nie jest to zasługa tylko tego serum, tylko mojej, obecnie dużo lepszej niż kiedyś, pielęgnacji. Sądzę jednak, że serum też miało w tym swój udział, szczególnie zimą. 

Czy regeneruje? Ja tam nie wierzę w takie bajki, że zniszczone końce można zregenerować. I na pewno nie oczekuję tego od serum.

Jest bardzo wydajne - swoją buteleczkę mam już od lutego, przez zimę stosowałam je niemal codziennie, odkąd nastało lato - dużo rzadziej, głównie wtedy, gdy moje włosy się buntują. Na końce wystarcza mi jedno naciśnięcie pompki.

Co ważne, nie widzę w składzie alkoholu, a więc nie ma ryzyka, że przesuszy nam końce (tak jak może to mieć miejsce w przypadku np. Biosilku). 

Podsumowując:
...bardzo polecam! Przyjemny zapach, brak efektu obciążenia, wygładzenie włosów i ochrona końcówek. I przede wszystkim - brak alkoholu w składzie.

PS. Pamiętajcie, żeby stosować na jeszcze lekko wilgotne końce, a nie całkowicie suche! W przeciwnym razie może obciążać.





sobota, 24 sierpnia 2013

peeling kawowy: moja opinia + update Akcji Minimalizm

Słaba dostępność dobrych, drogeryjnych peelingów do ciała w Niemczech, oraz opakowanie kawy, którą kiedyś dostaliśmy w prezencie, ale żadne z nas jej nie piło sprawiły, że postanowiłam wypróbować domowy peeling kawowy. 

Słyszałam o nim już dość dawno, ale jakoś nigdy nie byłam przekonana do domowych kosmetyków, wydawało mi się, że za dużo z tym roboty i że pewnie i tak efekt jest lepszy po drogeryjnych ścierakach.
A co się okazało? Zapraszam do lektury :)

źródło: wedwoje.pl

Po pierwsze, jak taki peeling wykonuję?


3-4 łyżki kawy mielonej
łyżka cynamonu

Zalewam to wrzątkiem (mniej więcej tyle, żeby zakryć całość), daję czas na zaparzenie i ostygnięcie. Potem delikatnie odlewam nadmiar wody, do reszty dodaję jeszcze łyżkę cukru.

Wersje są oczywiście różne, na blogach i stronach internetowych można ich znaleźć do woli. Niektórzy np. dodają sól zamiast cukru, albo nie zaparzają kawy, tylko mieszają wszystkie składniki na sucho. 

Moja opinia


Jestem zachwycona takim sposobem peelingowania skóry! Żaden, naprawdę żaden drogeryjny peeling nie dał mi takiego efektu gładkiej, niemal wypolerowanej skóry i to bez podrażnień. Daje radę nawet stopom!

Można go określić jako peeling drobnoziarnisty, ale jest naprawdę ostry. Mimo to podrażnienia się nie zdarzają, nie mam też uczucia, że "rysuję" i drapię sobie skórę, tak jak w przypadku peelingów solnych. 
Warto jedynie obejść się delikatniej z okolicą dekoltu i szyi, ale o tym trzeba pamiętać bez względu na rodzaj peelingu. 




źródło: wizaz.pl


Ten peeling jest na tyle skuteczny, że wystarczy mi jeden taki zabieg raz na 2-3 tygodnie. Skóra pozostaje gładka i mięciutka na długo, pięknie chłonie też wszystkie balsamy, masła i inne nawilżacze. Można oczywiście stosować go częściej, ale ja nie czuję takiej potrzeby.

Można się spierać, że to "za dużo roboty". Na pewno więcej, niż otworzenie słoiczka z drogeryjnym peelingiem, ale nie zajmuje to też aż tak wiele czasu. Wsypujemy składniki do miseczki, zalewamy wrzątkiem, odstawiamy gdzieś do ostygnięcia, potem dodajemy cukier, mieszkamy - i gotowe.

Możemy go też stosować znacznie rzadziej niż zwykłe peelingi, a więc wiele czasu nie tracimy ;)

Skóra pięknie potem pachnie kawą i cynamonem, co również zaliczam na plus :)

Nie zdarzyło mi się też zapchanie odpływu, czego wcześniej trochę się obawiałam. 
Spłukanie kawy ze ścianek prysznica czy wanny jest również bardzo łatwe, nic nie przywiera, ani nie plami. 

Do tego jest to spora oszczędność - taki peeling drogeryjny wystarczy nam np. na 2 miesiące regularnego stosowania (czasem mniej), a do peelingu kawowego kupujemy torbę najtańszej kawy mielonej, i wystarcza nam na bardzo, bardzo długo.Ja swoje opakowanie męczę już od pół roku, i chyba nawet do połowy nie dobiłam ;)

Jeśli lubimy efekt nawilżających peelingów - nic prostszego. Przed zastosowaniem dodajemy odrobinę ulubionego olejku czy oliwki do ciała, i gotowe :)

Podsumowując:

...jest to bardzo ekonomiczny sposób na peeling całego ciała. Do tego jest naprawdę przyjemny, szczególnie, jeśli lubimy zapach kawy i cynamonu (cynamon oczywiście można pominąć ;)). 
Zaletą jest również to, że wykorzystujemy w 100% naturalny kosmetyk, nie nacieramy się parafiną czy plastikowymi drobinkami.  Możemy również modyfikować recepturę w zależności od upodobań. 
Podoba mi się również to, że peeling kawowy pozwala nam na rzadsze peelingowanie ciała, a więc coś w sam raz dla leniuchów ;)
Jeśli jeszcze nie spróbowałyście - dajcie mu szansę :)

Próbowałyście? A może podzielicie się Waszymi recepturami na peeling kawowy?




PS.

Update Akcji Minimalizm

Jeśli nie wiecie o co chodzi, to klikamy w obrazek :)



Jestem z siebie dumna, bo idzie mi naprawdę świetnie! Od końca lipca (już prawie miesiąc!) oprócz 2 żeli pod prysznic (z tym, że nie miałam już żadnych zapasów, a myć się trzeba ;)) nie kupiłam żadnych kosmetyków! Drogerie omijałam, a jeśli już, to kupowałam tylko artykuły higieniczne typu płatki kosmetyczne. 
Obecnie nie mam potrzeby kupowania czegokolwiek, co świadczy o tym, jak pokaźne są moje zapasy :P

Jeszcze miesiąc i tydzień, i akcja zakończy się sukcesem :)





czwartek, 22 sierpnia 2013

Yankee Candle - nowa porcja recenzji (woski)

Czas na kolejny odcinek z serii recenzje wosków Yankee Candle. Stopiłam kolejną porcję, więc mogę napisać kilka słów o każdym zapachu :)

Recenzji nie było naprawdę długo, ponieważ w międzyczasie miałam jakąś 3-4 miesięczną przerwę...Nie obawiajcie się jednak, teraz nadrabiam to w przyspieszonym tempie ;)



Pink Dragon Fruit

W sumie nie wiem, co mnie skusiło na ten akurat wosk, może kolor i nalepka. No cóż, po raz kolejny przekonałam się, że zapachy stricte owocowe to nie dla mnie. O dziwo, YC udało się naprawdę dobrze odwzorować zapach dragonfruit'a (czyli, jak się niedawno dowiedziałam, pitaji!), pomimo, że owoc ten do szczególnie aromatycznych nie należy. Zapach jest soczysty, lekko słodki, dość autentyczny. Ja jednak nie przepadam za owocowymi zapachami, są dla mnie po prostu nudne i nieciekawe. Dla pozostałych może okazać się naprawdę udany.




Summer Scoop

...czyli lody owocowe domowej roboty z letniej kolekcji 2013. Czujemy tu przeróżne owoce (ja czuję czerwone porzeczki, maliny, może też jagody), ale nie są to takie zwykłe owoce, tylko podane z lodami. Rzeczywiście czujemy coś śmietankowo-pudrowego, jak lody. Zapach słodki, przyjemny, ale niezapadający w pamięć. Dość szybko zaczyna "dusić". Co dziwne, nie duszą mnie typowo ciężkie, przyprawowe, korzenne zapachy (np. Home Sweet Home), a owocowe niestety tak. No cóż, chyba to nie moja bajka.



Loves Me, Loves Me Not

Odkrycie roku jeśli chodzi o woski zapachowe! Przepiękny, genialny, cudowny! Pachnie tak, jak tylko takie niepozorne, polne kwiatuszki mogą pachnieć w letni dzień pośród trawy. Czuję tu stokrotki, rumianek, letni dzień, trawę. Przywołuje wspomnienia z dzieciństwa, wywołuje uśmiech na mojej twarzy, jest taki słoneczny i pozytywny, ale nie nachalny. Dobrze wyczuwalny, ale nie dusi. Ten zapach przenosi w czasie i zabiera nas na wakacje na wieś  :)
Na pewno kupię ponownie, już z resztą zamówiłam kolejny. 
 Obecnie jest to mój nr.2, zaraz po Camomile Tea. 






Sicilian Lemon

Powiecie - znowu owoce, u osoby nie lubiącej owocowo pachnących wosków...Tym razem jednak był to wybór męża. Poza tym...cytryna to nie jest dla mnie taki normalny owoc :P 

Nie byłam przekonana, ale okazało się, że jest strzałem w dziesiątkę, gdy zapalimy go...po sprzątaniu mieszkania. Cytrynowa kwaskowatość sprawia, że pomieszczenie wydaje się jeszcze czystsze, jaśniejsze, pełne świeżości. Nie oznacza to, że pachnie jak detergent - jest to najprawdziwsza cytrynka, może z odrobiną cukru. Może coś jak koncentrat cytrynowy (czyli cytryna dla leniwych - nie trzeba myć, obierać, kroić, tylko wlać kilka kropli do szklanki z herbatą - znacie? :P). 

Szkoda, że zapach nie jest bardziej intensywny, czuć go głownie gdy przechodzimy z pomieszczenia do pomieszczenia, albo gdy postanowimy kominek blisko siebie. 
Mimo wszystko, robi swoje i już wiem, że cytrusowe woski mają świetne zastosowanie  ;)



Honey Blossom

Kolejny wosk z letniej kolekcji. 
Mamy tu aromat kwiatowy, choć trudno mi określić, co to za kwiaty. Wyraźnie wyczuwamy też słodycz miodu, ale nie jest jej za dużo, zapach nie jest więc mdły czy za słodki. 
Ja czuję coś jeszcze, jakby odrobinę piżma, co sprawia, że nie jest to taki sobie niewinny słodziutko-kwiatowy zapaszek, tylko całość nabiera zmysłowości.
Jest dość intensywny.
Przyjemny, kobiecy zapach na lato i nie tylko, choć nie trafił do moich ulubieńców.
Polubiłam, ale zachwytów nie było.




Fireside Treats

Znowu letnia nowość.
Myślałam sobie - jak to, słodki, deserowy aromat na lato? To przecież nie pasuje...Myliłam się :)
Czujemy właśnie pianki - zapach idealnie je odwzorowuje - ale coś jeszcze, właśnie jakby coś przypiekanego nad ogniem. Nie mam pojęcia, jak udało im się oddać coś tak subtelnego, ale rzeczywiście się udało :)
Zapach jest oczywiście słodki, ale jednocześnie bardzo subtelny, przyjemnie rozchodzi się po mieszkaniu, ale jest delikatny, nie dusi swoją słodyczą. 
Przyjemny aromat na chwilę relaksu czy letni wieczór.
Nie spodziewałam się, że to powiem, ale jest to chyba najbardziej udany wosk z letniej kolekcji.
Może za rok do niego wrócę :)


Miałyście któryś z tych wosków? Jakie są Wasze ulubione? :)

PS. Wczoraj, próbując usunąć zużyty wosk, rozbiłam mój nowy, śliczny kominek Yankee Candle, ten, który pokazywałam Wam TUTAJ :((((






środa, 21 sierpnia 2013

50 przypadkowych faktów o mnie ;)

I ja postanowiłam wziąć udział w tym tagu, myślę, że nie tylko Wy, ale i ja się czegoś o sobie dowiem ;)


50 przypadkowych faktów o mnie

 

Zaczynamy:

1. Mam tylko 160 cm wzrostu - i co dziwne, kompletnie nie uważam się za zbyt niską. Lubię swoją drobną figurę i mój rozmiar zawsze podoba się facetom ;)

2. Jestem strasznie niezdarna, można powiedzieć, że mam dwie lewe ręce - zawsze coś upuszczę, potłukę, nie potrafię wykonać zadań wymagających większej precyzji - dlatego np. kompletnie nie umiem układać włosów w jakiekolwiek fryzury.

3. Z drugiej strony, mam talent do gotowania - potrafię za pierwszą próbą upichcić coś naprawdę smacznego, opierając się tylko na przepisie internetowym, albo świetnie odtworzyć raz spróbowaną potrawę, znając tylko ogólne wskazówki i najważniejsze składniki.

4. Nie umiem dobrze prasować, a prasowanie koszul to już dla mnie mission impossible ;)

5. Moim najbardziej wrażliwym i najważniejszym zmysłem jest zmysł powonienia - dlatego lubuję się i przebieram w świecach/woskach zapachowych, płynach do płukania, odświeżaczach powietrza, herbatach aromatyzowanych...Zapamiętuję też to, jak pachną najbliższe mi osoby, mogłabym rozpoznać ich z zamkniętymi oczami.

6. Jeśli już się czymś zainteresuję, podejmę jakieś hobby, to nie poddam się zbyt szybko i zgłębię daną dziedzinę do końca. O rzeczach, którymi się interesuję, wiem prawie wszystko ;) Dlatego nie rozumiem ludzi, którzy po prostu coś "lubią", ale np. nie chce im się temu hobby poświęcić za wiele czasu czy energii. Ja daję z siebie wszystko ;)

7. Umiem stawiać tarota, ale wolę robić to dla innych.

8. Jestem uzależniona od herbaty - kocham zieloną, liściastą (szczególnie jaśminową) oraz herbaty czarne aromatyzowane. 

9. Nie lubię jeść owoców w surowej postaci. W cieście, musie, jogurtach, koktajlach - jak najbardziej, ale nie na "surowo". Wydają mi się zawsze zbyt kwaśne albo zbyt twarde i bolą mnie od nich zęby ;/

10. Lubię pikantne, dobrze doprawione, aromatyczne jedzenie. Dlatego kocham kuchnię azjatycką, szczególnie koreańską i tajską :)

11. Gdy coś mnie zdenerwuje, albo gdy czymś się stresuję, sprzątam. I to sprzątam dokładnie, nawet w miejscach, do których normalnie nie zaglądam ;)

12. Nauczyłam się płynnie czytać i pisać gdy miałam mniej więcej 4-5 lat

13. Jestem bardzo nieufna i czasem nieostrożny gest, czy brak uwagi odbieram jako dowód na to, że dana osoba mnie nie lubi/lekceważy/unika mojego towarzystwa. Bardzo łatwo mnie do siebie zrazić i potem trudno mi się do takiej osoby na nowo przekonać.

14. Lubię spędzać czas w swoim towarzystwie. Lubię też wychodzić do ludzi, ale weekend spędzony samotnie w domu (o ile nie jest to już któryś weekend z rzędu :P) może być dla mnie wielką przyjemnością.

15. Nie mam kompletnie zmysłu orientacji, nie potrafię dobrze posługiwać się mapą, mogę dokładnie zapamiętać nazwę ulicy, na której znajduje się dane miejsce, ale nie będę umiała go znaleźć, czy wskazać kierunku.

16. Mam świetną pamięć do nazw i liczb - może właśnie to sprawia, że nauka języków obcych idzie mi zazwyczaj świetnie.

17. Moim marzeniem jest posiadanie mopsa ze względu na to, że moją ukochaną maskotką z dzieciństwa był (i nadal jest!) właśnie pluszowy mops o bardzo smutnym spojrzeniu. Teraz chcę takiego żywego :P

18. Bardzo przywiązuję się do przedmiotów i bardzo trudno mi się z nimi rozstać. Bardzo też szanuję wszystkie posiadane przeze mnie przedmioty, szczególnie te, które coś dla mnie znaczą. Czasem coś już się zepsuje czy porysuje, ale  mimo to strasznie ciężko przychodzi mi wyrzucenie takiej rzeczy do kosza.

19. Mam naprawdę dużą wadę wzroku (-7.5)

20. Jestem strasznie niesystematyczna jeśli chodzi o sport i ćwiczenia fizyczne.

21. Jeśli czegoś nie lubię robić, to bardzo ciężko jest mi się do tego zmusić. Dlatego ja potrzebuję ściśle określonego terminu i "bata" nad sobą, żeby takie zadania wykonać do końca.

22. Bardzo często zostawiam nieprzyjemne zadania na ostatnią chwilę, ale mimo to zawsze wykonuję je na czas, choćbym miała nie przespać nocy. 

23. Kocham kino azjatyckie i stare filmy - takie z małą ilością dialogów, minimalną ilością zdarzeń i maksymalną zawartością emocji.

24. Pierwszy raz całowałam się, gdy miałam 18 lat.

25. Jestem bardzo mięsożerna. Nie muszę jeść mięsa codziennie, ale dłużej niż 2 dni nie wytrzymam.

26. Uwielbiam próbować nowych potraw i nowych smaków, ale i tak prędzej czy później zaczyna mnie ciągnąć do naszych polskich potraw. I tak np. będąc w Azji, po jakimś miesiącu zajadania się chińskimi pysznościami i owocami morza, zaczął mi się śnić schabowy z ziemniakami i surówką, i urósł do rangi największego przysmaku :P

27. Jadłam w życiu ślimaki, krokodyla, skorpiona, płetwę rekina, świńskie uszy, kurze nóżki, żółwia, mięso z osła, strzykwę (takie morskie stworzonko). Mam nadzieję, że lista zjedzonych przeze mnie dziwactw się powiększy :)

28. Choć nie jestem religijna, to uwielbiam święta Bożego Narodzenia, kocham tą atmosferę, zapachy, tradycyjne potrawy...Nie wyobrażam sobie też spędzić święta bez moich rodziców i kuchni mojej mamy.

29. Nie dbam o tradycję kupowania prezentów na Boże Narodzenie, nie lubię tego pędu. W mojej rodzinie jest to sprawa bardzo drugorzędna, gdy byłam dzieckiem, rodzice dawali mi prezenty "od św. Mikołaja" czy też "Gwiazdki", ale gdy dorośliśmy, przestało to mieć znaczenie...Liczy się atmosfera i to, żeby spędzić święta z najbliższymi :)

30. Jestem straszną panikarą. Najmniejsza zmiana w moim życiu sprawia, że nie mogę spać po nocach, denerwuję się, boję, martwię, wszystko mnie drażni. Lubię spokój i stabilizację, cenię to ponad wszystko.

31. Jestem bardzo nieśmiałą i cichą osobą, w sytuacjach towarzyskich niewiele się odzywam, ale w sprawach zawodowych czuję się bardzo pewnie, choćbym nawet musiała stanąć i przemawiać przed dużą grupą ludzi.

32. Uwielbiam podróże pociągiem. Kocham moment, gdy pociąg rusza, a ja mogę zagłębić się w ciekawej książce, albo słuchać muzyki i patrzeć przez okno. Jeśli w dodatku mam miejsce przy oknie, to mogę podróżować godzinami, nie straszne mi 7 godzin w pociągu.

33. Nie lubię dużych imprez. Kończy się to zazwyczaj tak, że strasznie się nudzę i mam ochotę wracać do domu jak najszybciej. Uwielbiam za to spotkania w gronie 3-5 osób, wtedy mam okazję z każdym porozmawiać i czuję się dużo bardziej komfortowo.

34. Uwielbiam melancholijne, smutne filmy i taką samą muzykę.

35. Lubię też komedie, ale tutaj jestem bardzo wybredna. Lubię głównie abstrakcyjny i trochę złośliwy humor, szczególnie brytyjski, moje ideały to np. Monty Python, Czarna Żmija, Louis de Funes, How not to live your life, lubię też The Big Bang Theory.

36. Nie przepadam za wymyślnymi, egzotycznymi kwiatami z kwiaciarni, kocham za to takie niepozorne, ogrodowe, ale pięknie pachnące nocą kwiatki, np. pachnący groszek, stokrotki, konwalie, fiołki, bez, rumianek...Wszelkie ogrodowe i polne kwiaty.

37. Uwielbiam stare domy, jeśli trafię na dzielnicę pełną starych domów (a akurat teraz w takiej mieszkam), to ciężko mnie stamtąd wyciągnąć, uruchamia mi się wyobraźnia i marzenia o romantycznym domku rodem z Ani z Zielonego Wzgórza albo gotyckiej rezydencji pełnej tajemnic ;)

38. Od zawsze uwielbiam czytać, w dzieciństwie cotygodniowa wyprawa do biblioteki z mamą była dla mnie wielkim świętem i pamiętam, jak w pewnym momencie w bibliotece zabrakło już książek dla dzieci w moim wieku i zaczęłam szperać i wyszukiwać książki sama z innych działów...Pani z biblioteki nie wiedziała już, co mi polecać :P

39. Przed epoką blogowania w moim życiu makijaż prawie dla mnie nie istniał, stosowałam tylko tusz do rzęs, puder i miałam 2-3 dyżurne cienie do powiek. Dopiero mając 24 lata przekonałam się do podkładów i BB, a w wieku 25 lat spróbowałam różu :)

40. Dopiero po wyjeździe za granicę doceniłam polskie kosmetyki gdy zobaczyłam, jak słaby wybór mają niemieckie drogerie i jak drogie są dermokosmetyki w tutejszych aptekach. Teraz gdy tylko jadę do Polski, robię sobie zapasy jak na wojnę ;)

41. Uwielbiam burzę, kocham wtedy zasiąść w domu z kubkiem herbaty i czytać książkę albo oglądać film ;)

42. Nienawidzę wietrznej pogody, wściekam się, gdy wiatr rozwiewa mi włosy, wolę już siarczysty mróz, śnieg czy deszcz niż silny wiatr. Z tego względu nie mogłabym mieszkać blisko morza (no chyba, że jakieś ciepłe morze na wybrzeżu Hiszpanii :P) czy portu. Bardzo nie lubię pogody panującej np. w Hamburgu czy Kopenhadze, ten ciągły wiatr doprowadza mnie do szału.

43. Jestem najmłodsza w rodzinie, mam dwójkę sporo starszego ode mnie rodzeństwa :)

44. Kocham języki obce, uwielbiam się ich uczyć, uczyć innych, czytać w języku obcym, tłumaczyć...Z zawodu też jestem związana z językami obcymi i z mężem mówię na co dzień po angielsku.

45. Choć jestem straszną panikarą i bardzo łatwo się stresuję, to jednocześnie kocham wyzwania i sytuacje, gdy muszę się przełamać i zrobić coś, czego normalnie bym się bała. Nic nie sprawa mi takiej satysfakcji, jak wyzwanie zakończone sukcesem :)

46. Jestem beznadziejna w sportach i wszystkich zajęciach wymagającej dużej zręczności. Nigdy nie złapię porządnie piłki i potrafię przewrócić się na rowerze jadąc po prostej drodze ;)

47. Uwielbiam kolendrę! Wiem, że wiele ludzi w Europie nie znosi tego zioła tak często dodawanego do potraw kuchni azjatyckiej, ale ja wprost uwielbiam tą aromatyczną roślinkę i mogłabym dodawać ją do wszystkiego.

48. Nie przepadam za zapachem waniliowym. Gdy wanilia jest tylko dodatkiem - ok, ale jako główna nuta zapachowa, np. w świecach zapachowych czy perfumach, jest dla mnie nieznośna, po prostu mnie od niej mdli.

49. Miejscem, z którym związanych jest dla mnie najwięcej romantycznych wspomnień, jest Londyn. Była to też moja pierwsza podróż za granicę :)

50. Przepadam za wszystkim, co tajemnicze, niezbadane, trochę mroczne. Dlatego uwielbiam horrory, mroczne kryminały, stare domy, wąskie, ciemnie uliczki...Uwielbiam odkrywać takie miejsca ;)


No to już znacie moje dziwactwa ;)


wtorek, 20 sierpnia 2013

Planeta Organica - szampon tybetański ziołowy - objętość i siła

Czas na recenzję niedawno wykończonego przeze mnie szamponu - kolejnego rosyjskiego kosmetyku, który przetestowałam na swoich włosach.

Jak pewnie już wiecie, mam bardzo wrażliwą skórę głowy. Prawie wszystko powoduje u mnie swędzenie albo łupież, a najczęściej jedno i drugie. Dlatego też chętnie sięgam po delikatne, naturalne szampony i odżywki nie zawierające SLS/SLES.

Ten szampon z pewnością należy do tej kategorii produktów, dlatego pokładałam w nim duże nadzieje. Czy się sprawdził? Zapraszam do recenzji.


Planeta Organica - szampon tybetański ziołowy - objętość i siła


Od producenta

- receptura oparta na tybetańskiej metodzie pielęgnacji włosów z udziałem ziół ;)
- zawiera składniki naturalne, takie jak: orzech mydlany, olej z drzewa sandałowego, nieśmiertelnik, tybetańskie zioła;
- wzmacnia cebulki włosowe i odżywia skórę głowy;
- pobudza wzrost włosów;
- ma działanie przeciwzapalne i przeciwbakteryjne; 
- nawilża i odżywia włosy.

Skład (pochodzi ze strony bioarp.pl)

Aqua with infusions of Organic Pterocarpus Santalinus Wood Oil Sapindus Mukurossi Fruit Extract, Leontopodium Alpinum Flower/Leaf Extract (szarotka alpejska), Organic Helichrysum Arenarium Extract, Artemisia Vulgaris Extract (bylica pospolita), Organic Panax Ginseng Root Extract (żeń-szeń), Eugenia Caryophyllus (Clove) Seed Extract (goździk), Crocus Sativus Flower Extract (szafran), Curcuma Longa Root Extract (kurkuma), Solidago Virgaurea (Goldenrod) Extract (nawłoć pospolita), Thermopsis Alpine Extract (łubinnik górski); Magnesium Laureth Sulfate, Cocamidopropyl Betaine, Lauryl Glucoside, Decyl Glucoside, Glycol Distearate, Guar Hydroxypropyltrimonium Chloride, Benzyl Alcohol, Benzoic Acid, Sorbic Acid, Sodium Chloride, Parfum, Citric Acid.


Szczegóły techniczne

Szampon jest bardzo gęsty, i co dość niespotykane - ma bardzo ciemny, zgniłozielony kolor z lekko perłowym połyskiem. Pachnie drzewem sandałowym, orientalnie, nie jest to jednak uciążliwy, kadzidlany zapach. Nie jest bardzo itnensywny, ale utrzymuje się dość długo na włosach. Dla mnie jest to akurat bardzo przyjemny, zmysłowy aromat, więc byłam z tego faktu zadowolona :) 

Jak to szampon naturalny, za pierwszym myciem nie pieni się prawie wcale. Po spłukaniu i ponownym nałożeniu szamponu mamy już jednak mnóstwo piany. To moja sprawdzona metoda na ziołowe i naturalne szampony - pierwsze mycie niewiele daje, za drugim mamy już jednak mnóstwo piany i dobre oczyszczenie.

 

 Moja opinia

Z dwóch rosyjskich szamponów, które dotąd miałam, z tego byłam bardziej zadowolona. Szampon Baikal Herbals, choć również dobry, przy dłuższym stosowaniu nieco przesuszał skórę głowy i włosy. W tym wypadku takiego efektu nie zauważyłam - włosy po umyciu były zawsze gładkie i nawilżone (oczywiście stosowałam też odżywkę/maskę) a skóra głowy nie zanotowała żadnego podrażnienia, nie pojawił się też łupież. A wiec ogromny plus dla wrażliwców, których tak jak mnie - podrażnia prawie wszystko :)
Szampon był naprawdę bardzo łagodny.

Bardzo polubiłam też zapach - delikatny, orientalny, niezbyt intensywny, ale utrzymujący się na włosach. 

Co do oczyszczenia - włosy do końca dnia pozostawały świeże, a więc mogę powiedzieć, że nie zaobserwowałam obciążania. Na drugi dzień konieczne było jednak mycie włosów. U mnie jest to normą, choć zdarzają się szampony, przy który umycie włosów co drugi dzień czasem przejdzie. 
Raz w tygodniu i tak stosuję głęboko oczyszczający szampon z SLES i przy takiej pielęgnacji wszystko było ok.

Ogromny plus za pompkę - bardzo wygodna forma aplikacji - i estetyczne opakowanie, przypominające luksusowe, orientalne kosmetyki rodem ze SPA. 

Wydajność taka sobie, ale w przypadku szamponów naturalnych, gdzie konieczne jest podwójne mycie, nie jest to nic zaskakującego. Szampon skończył się po niecałych 2 miesiącach stosowania. 

Zawiera MLES - trochę się tego obawiałam, w przypadku innego szamponu z tym składnikiem zaobserwowałam lekkie przesuszenie skalpu, tutaj natomiast nic takiego nie miało miejsca. Ani włosy, ani skóra głowy nie uległy przesuszeniu.

Podsumowując:

...jest to dobry, łagodny szampon, odpowiedni nawet dla osoby o wrażliwej skórze głowy i skłonnością do łupieżu. Nie podrażnia, ani nie przesusza włosów czy skalpu. Do tego ma świetne, bardzo praktyczne i ładne opakowanie i zmysłowy, orientalny zapach. Nie obciąża włosów, choć na pewno nie jest to też szampon głęboko oczyszczający - raz w tygodniu przyda się mocniejsze oczyszczenie innym szamponem.
Wydajność przeciętna, ponieważ konieczne jest podwójne umycie włosów za każdym razem, dopiero za drugim razem dobrze się pieni. Jest to jednak coś, czego możemy się spodziewać niemal po każdym szamponie bez SLES, a więc nie uważam tego za minus.

Nie przebił mojego ulubionego szamponu TBS Rainforest Shine, ale mogę powiedzieć, że plasuje się tuż za nim ;)

Dostępność
sklepy internetowe z kosmetykami naturalnymi i rosyjskimi
niektóre sklepy zielarskie

Cena
17,50-18,50zł / 280ml




piątek, 16 sierpnia 2013

Yankee Candle - nowości i wycofywane zapachy

Dawno nie pisałam tu o Yankee Candle, a wcale nie jest tak, że zapomniałam o moich ukochanych woskach :) Po prostu miałam dość długą przerwę w kupowaniu i topieniu wosków gdy byłam w Chinach, a potem lipiec też upłynął pod znakiem wyjazdów, pracy i organizacji przeróżnych rzeczy.

Dzisiaj chciałabym Wam pokazać woski, które zakupiłam w lipcu i pierwszych dniach sierpnia.
Nie kupiłam ich na raz, ani nie kupiłam ich w jednym sklepie - część wpadła w Krakowie, część pochodzi z berlińskiego sklepu Yankee Candle a część z centrum handlowego Karstadt również w Berlinie, gdzie (o zgrozo!) mają wielkie stoisko YC w dodatku z mnóstwem promocji. 
Zakupy spore, ponieważ podczas mojej nieobecności ominęło mnie sporo nowości (np. letnia kolekcja), sporo zapachów będzie wycofywanych (lub już są) i chciałam je wypróbować zanim całkowicie znikną ze sklepów, oraz...pojawiła się już nowa jesienna kolekcja. Uff, Yankee nie da odpocząć portfelowi :P A przecież za jakieś 2 miesiące na pewno pojawi się kolekcja zimowa!
Do tego niedługo wyprowadzam się do innego miasta, a tam niestety nie będzie prawdziwego sklepu Yankee Candle, więc pewnie trzeba będzie zamawiać online, a to już nie to samo :(

Kolekcja letnia już "w topieniu" więc przedstawię Wam tylko nowe, nieużywane woski.
Recenzje letnich zapachów na pewno pojawią się niedługo :)



Po pierwsze, mój pierwszy oryginalny kominek Yankee Candle :) Dotąd wydawały mi się one stanowczo zbyt drogie i nie widziałam sensu w przepłacaniu, skoro można również kupić kominek za 15-20zł w jakimkolwiek sklepie.
Trafiłam jednak na promocję, gdzie te kominki przecenione były na 9,50 Euro w Karstadt (normalna cena kominków YC to 19-28 Euro), a że moim zdaniem jest prześliczny - powędrował ze mną do domu :) Powiem Wam, że różnica w jakości jest - kominek jest przede wszystkim większy, dzięki czemu wosk nagrzewa się nieco wolniej, ale również zapach lepiej rozchodzi się po pomieszczeniu, pachnie dłużej i po zgaszeniu tealight'a zapach również utrzymuje się znacznie dłużej. Do tego po zgaszeniu dym nie zadymia nam całego pokoju dzięki budowie kominka - jest większy i do tego na górze są otworki - dzięki temu dymu praktycznie nie czuć w pomieszczeniu.

Przejdźmy teraz do wosków!


Zakupiłam 3 z 4 nowych wosków z jesiennej kolecji Q3 2013
Mamy:
Vanilla Chai (intensywny zapach indyjskiej herbaty, takiej z gałką muszkatołową, cynamomem, kardamonem i mlekiem, rozgrzewający zapach)
Lake Sunset (trudny do określenia - mi kojarzy się z letnim wieczorem, ale takim już chłodnawym, na przełomie lata i jesieni, ma w sobie coś słodkiego i trochę piżma i świeżości)
November Rain - chłodny zapach, trochę męski, z odrobiną czegoś cytrusowego. Będzie świetny na ponury, listopadowy dzień.

Jest jeszcze Salted Caramel, ale wydał mi się tak mdły i słodki, że w końcu się nie skusiłam.



Z okazji zabójczej promocji 90 centów (!!) za wosk, skusiłam się na 3 woski w moim ukochanym zapachu Camomile Tea (ubóstwiam ten aromat, zaparzona herbata rumiankowa, miód, w tle coś jakby herbatniki czy ciasteczka maślane...kwintesencja domu, ciepła...zapach idealny nadający się na każdą okazję i każdą porę dnia i roku). Mam coraz większą ochotę na duży słój, ale to musi poczekać na przeprowadzkę i urządzenie mieszkania ;)


I teraz wycofywane zapachy, część z nich już znika ze sklepów, część jest jeszcze dostępna, ale ma zniknąć tej jesieni. 


Garden Hideaway - zapach ogrodu, konwalii i trawy. Ostatnio zakochałam się w Loves Me, Loves Me Not, a ten zapach jest w nieco podobnym stylu - zarośnięty ogród pełen wiosennych kwiatów, rosy, świeżości. 
Obecnie znalezienie go jest coraz trudniejsze, w Karstadt już nie było, w sklepie Yankee Candle był tylko w koszyczku z resztkami, zaopatrzyłam się więc w 2 woski. Cieszę się, że je dorwałam, w przeciwnym razie już nie byłoby mi dane spróbować....


To są zapachy, które jeszcze są dostępne w sklepach bez większych problemów, ale tej jesieni mają już zniknąć. A więc jeśli jesteście ich fankami lub macie ochotę wypróbować - musicie się pospieszyć.

Sandalwood Vanilla - kocham drzewo sandałowe, a tego wosku jeszcze nie miałam. W opakowaniu pachnie bardzo sexy, ciekawe, jak spisze się w akcji ;) Mam nadzieję, że sandała będzie tam więcej niż wanilii...

River Valley - zapach drewna, świeżego powietrza z odrobiną ziół (producent podaje, że to szałwia). Zapach dość ciekawy, cieszę się, że mogę go jeszcze wypróbować. Ten wosk był również za 90 centów!

Red Velvet - miałam zeszłej zimy i bardzo go polubiłam - pachnie jak najprawdziwszy ciepły biszkopt z lukrową polewą, odrobiną kakao i wanilii...Intensywny, słodki, ale nie mdli. Dziwię się, że chcą wycofać tak udany zapach, tym bardziej, że chyba jest dość popularny...



A teraz zapachy, którym wycofanie na razie nie grozi. Część kupiłam ponownie, część po raz pierwszy.

Midnight Jasmine - intensywny jaśmin, świetny zapach na wieczór. Właściwie to mąż go sobie zażyczył, miałam już kiedyś ten wosk, RECENZJA

Black Cherry - intensywny zapach słodkich, dojrzałych wiśni. Nie przepadam za owocowymi zapachami, ale ten jakoś mnie urzekł. Może dlatego, że przypomina mi dzieciństwo i to, jak moja mama robiła konfitury oraz sok z wiśni? :)

Sugared Apple - kupiony po raz drugi, świetny zapach na zimę. Mamy tam coś w rodzaju kandyzowanych jabłek, ale nie tylko - są też inne, ciekawe nuty zapachowe których  tej chwili nie potrafię zidentyfikować

Fresh Cut Roses - nazwa mówi wszystko, ciekawe, jak spisze się w akcji :)

Pineapple Cilantro - słodki, soczysty ananas z odrobiną kokosa. Może będzie z tego Pina Colada? ;) To chyba zapach z tegorocznej letniej kolekcji. 

Sun & Sand - skusiłam się po dziesiątkach pozytywnych recenzji, w opakowaniu rzeczywiście pachnie bardzo ciepło, jak ziemia czy piasek nagrzany od słońca, morska bryza i coś jeszcze, może piżmo? Ciekawy zapach.

Beach Flowers - już go miałam, delikatny zapach kwiatów z czymś świeżym, jak powiew od morza...Jeden z tych zapachów, które podobają się wszystkim i nie duszą, pomimo, że są kwiatowe. Kupiłam ze względu na promocję 90c! RECENZJA


Dla zainteresowanych:


Z zapachów, których nie znalazłam już stacjonarnie, kilka zamówiłam ze sklepu CandleRoom, ale dostanę je dopiero, gdy będę w PL. Mowa o Nature's Paintbrush i Sparkling Snow. Jest jeszcze kilka zapachów, które chętnie kupiłabym, zanim znikną, np. Winter Wonderland, który bardzo polubiłam zeszłej zimy, oraz Ocean Blossom, którego chyba nigdy stacjonarnie nie widziałam. Niestety, tych też już nie znalazłam nawet online.
Pozostałych zapachów, szczególnie tych owocowych , za bardzo nie żałuję - nie lubię intensywnie owocowych świec zapachowych.

A jakie są Wasze ulubione zapachy YC? Będziecie tęsknić za którymś z wycofywanych? ;)
I przede wszystkim - co sądzicie o jesiennych nowościach?




czwartek, 15 sierpnia 2013

Avene Eau Thermale - czyli woda termalna jednak może się do czegoś przydać ;)

Przez długi czas myślałam, że woda termalna to zbędny i do tego drogi gadżet.
Nie widziałam dla niej żadnego zastosowania, którego nie miałyby inne, tańsze kosmetyki. Myślałam, że od tonizowania jest tonik, a od nawilżania - krem. Po co mi więc jeszcze woda w butelce, która często kosztuje ok. 30zł za butelkę?

Na szczęście wrodzona ciekawość i promocja w SuperPharm (woda Avene za ok. 24-25zł) sprawiły, że postanowiłam wypróbować. Tym bardziej, że od jakiegoś czasu stosowałam maseczki z glinki i przydałoby się je czymść spryskiwać...


Avene Eau Thermale
Thermal Spring Water


 Od producenta

Producent wymienia szereg zastosowań, m.in. do pielęgnacji wrażliwej i podrażnionej skóry, po goleniu, przy poparzeniu słonecznym, na podrażnioną skórę, do pielęgnacji skóry potraktowanej wysuszającymi i złuszczającymi preparatami, w trakcie podróży, podczas ćwiczeń fizycznych, na zranioną skórę....Zastosowań - jak widać - jest mnóstwo.






Moja opinia

Na początek stosowałam wodę termalną zgodnie z moim początkowym planem - do zwilżania glinkowych maseczek, które nieprzyjemnie zasychają na twarzy. Ale do tego sprawdziłaby się przecież i zwykła woda w butelce z atomizerem...

Nadeszło lato. Kirei wykończyła wszystkie swoje toniki i przypomniała sobie, że dziewczyny na Youtube zawsze polecają stosowanie wody termalnej przed aplikacją kremu, po lub zamiast toniku.
Spróbowałam - i był to strzał w dziesiątkę! Skóra jest odświeżona,ukojona, nawet lekko nawilżona. Ma wszystkie zalety toniku i więcej - nie potrzebujemy wacików, nie trzeba pocierać skóry i nie ma żadnych chemicznych, dodatkowych substancji czy konserwantów. O lepkiej warstwie też oczywiście nie ma mowy.

Jedynym minusem jest konieczność jej osuszania - wykorzystuję do tego celu ręczniki papierowe lub nawet zwykły papier toaletowy. Niby trochę uciążliwe, ale gdy stosujemy tonik, też przecież musimy zużyć wacik. 

Zauważyłam też, że gdy moja cera po porannym myciu jest lekko zaczerwieniona i jakby rozpulchniona - ciepła woda i ręcznik robią swoje, pomimo, że staram się obchodzić z moją cerę delikatnie - to wtedy woda termalna, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki eliminuje zaczerwienienie i nieprzyjemne uczucie, o ile się pojawi. Podobnie po peelingu czy po zmyciu głęboko oczyszczającej maseczki.

Inne zastosowania - oczywiście też wypróbowałam. W gorące dni czasem ponawiałam aplikację na twarz w ciągu dnia i dawała bardzo przyjemne uczucie ukojenia i odświeżenia. Na ciało - wspaniale łagodzi podrażnienia gdy np. pogryzą nas komary, mamy jakieś zadrapania czy lekkie podrażnienie po przebywaniu na słońcu - a o to przecież latem nietrudno. 

 Niby zwykła woda, ale ma naprawdę świetne właściwości.

Dodatkowo wcale nie jest aż taka droga. Ja kupiłam swoją butelkę 150 ml za ok 24-25zł.  w promocji i jak się okazuje, wcale nie była to jeszcze jakaś szczególnie dobra cena. W aptekach (tych stacjonarnych i internetowych) zdarzają się korzystniejsze przeceny, często sprzedawane są w dwupakach. 

Do tego jest naprawdę wydajna - od końca czerwca, cały lipiec i połowę sierpnia naprawdę jej sobie nie żałowałam - stosowałam ją na twarz min. 2 razy dziennie, czasem częściej, do tego czasem również na ciało. Wcześniej spryskiwałam nią również maseczki....Skończyła się dopiero kilka dni temu.
Myślę, że w zimie wystarczyłaby mi na znacznie dłużej. 

Teraz testuję wodę Uriage - na razie nie zauważam znacznej różnicy, zobaczymy. Dla leniwych czy zabieganych to właśnie ta woda może okazać się lepsza - nie trzeba jej osuszać. Do tego kupiłam ją na zabójczej promocji za 14,99zł/150ml!

Podsumowując

Woda termalna na stałe zagości w mojej pielęgnacji. Myślę, że będę stosować różne marki ponieważ nie sądzę, żeby były między nimi wielkie różnice (ale to się jeszcze okaże). Zależy, którą wodę uda mi się upolować na przecenie ;)
Obecnie wolę wodę termalną dużo bardziej niż toniki i jest to na pewno bardziej naturalne rozwiązane. Im mniej chemii na twarzy, tym lepiej. 

A co Wy myślicie na temat wód termalnych? 
Jeśli macie większe doświadczenie, to napiszcie proszę, czy są znaczące różnice pomiędzy wodami różnych marek?



 
Przypominam o rozdaniu trwającym do 5.09.


 KLIK


niedziela, 11 sierpnia 2013

Suisse Programme - Hydra Solution - duo do pielęgnacji okolic oczu

Rzadko zdarza mi się recenzować próbki, ale jeśli próbka wystarczyła na 2-3 tygodnie codziennego stosowania, to już można o niej co nieco napisać. Co więcej, jeden z tych produktów na tyle mnie zainteresował, że chciałabym coś o nim powiedzieć :)
W tym wypadku mowa o dwóch kosmetykach które dostałam gratis do mojego zamówienia kosmetyków azjatyckich ze sklepu Sasa



Suisse Programme to kosmetyki produkowane w Szwajcarii, marka chwali się latami badań i nowoczesną technologią. Kosmetyki rzeczywiście produkowane są w Szwajcarii, natomiast są sprzedawane głównie w Azji - być może więc to kolejna koreańska marka, która prowadzi badania i produkuje swoje kosmetyki w Europie? To jednak tylko moje przypuszczenia, nigdzie takiej informacji nie znalazłam.


Dostałam dwie próbki, każda po 3 ml:



 Zacznijmy od kosmetyku, który zużyłam jako pierwszy.

Suisse Programme Hydra Solution Recovery Eye Gel Cream


Od producenta

- odświeżający, lekki krem-żel;
- znacznie podnosi poziom nawilżenia skóry;
- regeneruje delikatną skórę wokół oczu zapobiegając procesom starzenia;
- zawiera CellActive® Hydro Complex oparty m.in. na wyciągu z jabłek i mający na celu intensywne nawodnienie i wygładzenie skóry;
- wyrównuje i wygładza drobne zmarszczki i fine lines, rozjaśnia spojrzenie, zapewniając świeży i młody wygląd.

Ufff...Dużo tych obietnic. 

A ja moje wrażenia?


Moja opinia

Na początek - bardzo polubiłam się z konsystencją. Niby lekka i odświeżająca jak żel, ale jednocześnie trochę kremowa, nie powoduje ściągnięcia jak niektóre żelowe kremy. Przyjemnie się ją rozprowadza, dobrze się wchłania. Chyba jeszcze nie miałam kremu o tak przyjemnej, ciekawej konsystencji :)

Kosmetyk jest bezzapachowy

Kolejna sprawa - krem bardzo dobrze nawilża i nawadnia skórę. Jest przy tym lekki, co jest pewnie zasługą tej pół-żelowej formuły i dobrze się wchłania. 
Co więcej, rano po wstaniu z łóżka (krem stosowałam na noc), można zauważyć, że okolice oczu wyglądają świeżo, oznaki zmęczenia i opuchlizny nie są widoczne aż tak, jak to zazwyczaj bywa. 
Do tego gdy krem stosujemy regularnie, dość szybko można zauważyć efekty.  Nie mam jeszcze widocznych zmarszczek, więc na ten temat się nie wypowiadam, ale mam już, jak pewnie każda z nas, drobne linie (czy też fine lines) pod oczami i ten krem jakby je wygładza, po około 2 tygodniach stosowania mogłam stwierdzić, że nieco się zmniejszyły i spłyciły
Nie był to raczej taki "silikonowy" efekt, ponieważ po umyciu twarzy skóra wyglądała tak samo, efekty wciąż były widoczne.

Wydajność jest naprawdę na poziomie - próbka 3 ml wystarczyła mi na niemal 3 tygodnie stosowania raz dziennie, na noc. 
Podejrzewam, że w przypadku pełnowymiarowego opakowania efekty mogłyby być jeszcze lepsze, gdyby krem stosować np. przez 2 miesiące.

Niestety nie znalazłam informacji o składzie - na pewno jest na pełnowymiarowym opakowaniu, na próbce jednak nie, nie znalazłam też nic na ten temat w internecie.

Na poważnie zastanawiam się nad zakupem pełnowymiarowego opakowania, może przy okazji jakiegoś azjatyckiego zamówienia. Cena jednak trochę odstrasza, jest to około 37 Euro, czyli całkiem sporo - ale wydaje mi się, że warto. 

Tak wygląda pełnowymiarowa wersja, trzeba przyznać, że elegancko:




Oraz drugi produkt:

Suisse Programme Hydra Solution Recovery Eye Essence

...czyli serum


Od producenta

- regeneruje skórę;
- zawiera Eye Regener® Solution - oparty m.in. na wyciągu z łubinu, oligopeptydach i oligosacharydach, usprawnia krążenie limfy, dzięki czemu redukuje opuchliznę i cienie pod oczami;
- zawiera Recovery Eye Solution Complex, który zwalcza zmęczony wygląd okolic oczu poprzez zwiększenie jędrności i elastyczności skóry;
- pomaga zachować młody wygląd na dłużej.

Moja opinia

Tutaj konsystencja jest typowa dla serum - przezroczysta, odrobinę lepka. Mimo to po chwili wchłania się bez problemu.
Muszę powiedzieć, że to serum zrobiło na mnie mniejsze wrażenie, niż żel-krem. Miałam wrażenie, ze niewiele zdziałało, nie nawilżało wystarczająco, może trochę zmniejszało opuchliznę i cienie pod oczami.

JEDNAK muszę dodać, że tak naprawdę wg producenta to serum najlepiej stosować POD krem pod oczy, a nie samodzielnie. A więc nie wystawiam tu negatywnej recenzji, stwierdzam tylko, że samodzielnie niewiele zdziała :)
Całkiem możliwe, że w połączeniu z kremem wzmocniłoby jego działanie.

Nie wiem jednak, czy za tą cenę skusiłabym się na stosowanie obu produktów jednocześnie. Być może dla cery bardzo dojrzałej takie "kombo" byłoby wskazane, ale dla mnie już samo zastosowanie żel-kremu daje świetne efekty, i jeśli już, to skuszę się na ten pierwszy kosmetyk. 

Opakowanie jest praktycznie identyczne, cena jeszcze wyższa, bo około 60 Euro. 


Dostępność
Kosmetyki Suisse Programme są dostępne stacjonarnie w Azji w sklepach Sasa, dla nas pozostaje niestety tylko internet. 

A co Wy lubicie stosować pod oczy? I czy w ogóle słyszałyście o tej marce? :)