czwartek, 31 stycznia 2013

ulubione kanały YT

Takiego postu jeszcze nie było na moim blogu, a pomyślałam, że warto podzielić się z Wami adresami kanałów YT które oglądam z przyjemnością i które mogę Wam polecić.

Nie chcę tu wymieniać tych najbardziej znanych dziewczyn które każda z nas zna i (mniej lub bardziej) lubi, np Nissiax, Niesia itd. 
Oczywiście możecie znać i niektóre z tych, które wymienię i nie są one wcale takie "nieznane", ale może znajdziecie wśród nich coś nowego i zasubskrybujecie, bo te dziewczyny naprawdę na to zasługują :)
Podzielę na dziewczyny nagrywające po polsku, po angielsku i po niemiecku - więc do wyboru, do koloru ;)

A więc zaczynam:

Kanały polskojęzyczne

1. 130382niunia 


Polka nagrywająca z Japonii - nie jest to kanał typowo o Japonii, choć przewijają się różne ciekawostki na temat tego kraju oraz oczywiście japońskie kosmetyki. Kocham poczucie humoru Suliko (tak nawiasem mówiąc - piękne imię!), jej sposób opowiadania i z chęcią oglądam każdy nowy filmik. To moje najnowsze odkrycie :)

2. Liendoesja


Tutaj przyciągnął mnie na pewno bardzo naturalny sposób bycia Liendoesji, oglądając mam wrażenie, że przyszła do mnie koleżanka na kawę :) Do tego interesują mnie ciekawostki związane z życiem w Holandii w wielojęzycznej i wielokulturowej rodzinie (to bliski mi temat :)). Przesympatyczna dziewczyna, rzetelne recenzje, filmy na tematy kosmetyczne i nie tylko :)

 3. Madziakowo


Lubię ten kanał ze względu na rzeczowe recenzje, kosmetyki różnych marek i z różnych półek cenowych (czy Was też drażni to, że nagle wszyscy używają już tylko Maca i Essie? Ile można o tym słuchać...). Autorka nie pokazuje nam swojej twarzy, ale za to ma bardzo ładny głos, przyjemnie się słucha :) Polecam!

4. oOoWataoOo

Uwielbiam autorkę tego kanału za sposób przedstawiania produktów - taki spokojny, rzeczowy, opanowany, ale nie nudny, poza tym bardzo przyjemny głos :) Do tego bardzo lubię jej styl - niestandardowy, ale pasujący w 100%, co jest już nie lada sztuką. Wielbicielka lakierów do paznokci, ale nie tylko ;)


Kanały anglojęzyczne:
Śliczna i przesympatyczna dziewczyna azjatyckiego pochodzenia mieszkająca od dłuższego czasu w Kanadzie. Pokazuje wiele azjatyckich marek, co może zaciekawić niejedną z Was - sama narzekam na brak dobrych recenzji jeśli chodzi o kosmetyki z Korei czy Japonii - a także powszechnie dostępne, międzynarodowe marki do znalezienia także w Polsce.

2. A Model Recommends


Modelka stąpająca twardo po ziemi - tak mogę ją określić. Jej filmiki są bardzo praktyczne i przydatne - znajdziemy tam nie tylko recenzje, ale także różnego rodzaju "poradniki", wskazówki, makijaże. Oglądając takie filmiki widzimy, że modelka to też zwykła dziewczyna, która musi dbać o cerę i figurę jak każda z nas. Do tego nieskazitelny brytyjski akcent, czego nie mogłam pominąć jako anglistka ;)

3. SuperBeautyNerd

Bardzo naturalna i sympatyczna dziewczyna z UK, warto do niej zajrzeć :) Mówi o kosmetykach, włosach, znajdzie się też coś dla miłośniczek zapachów. Ja chcę mieć takie włosy! :P

4. Gemma Tomlinson

Jej filmiki są bardzo stonowane i rzeczowe, a sama autorka - bardzo sympatyczna. Warto zajrzeć, jeśli ciekawią Was marki z UK. Autorka ma też drugi kanał, poświęcony zdrowemu odżywianiu i stylowi życia. Polecam :)

5. bubzbeauty

Bubzbeauty akurat nie potrzebuje mojej rekomendacji, ponieważ ma już grubo ponad milion fanów. Jeśli jednak jej nie znacie, to polecam - jej filmiki są zabawne, pomysłowe. Znajdziemy tam i recenzje, i poradniki i filimiki "lafjstajlowe". Uwaga - może nas powalić ilością wszystkiego, co słodkie, ale dla mnie osobiście oglądanie jej filmików to przyjemność - choć na niektóre z nich trzeba patrzeć z przymrużeniem oka ;)

Kanały niemieckojęzyczne:

Z konieczności, dla rozeznania na niemieckim rynku kosmetycznym oraz dla poćwiczenia języka zaczęłam oglądać również i niemieckie kanały i odkryłam kilka wartych polecenia. 

 1. xKarenina


 Filmiki na tym kanale są bardzo ładnie, estetycznie wykonane, autorka jest sympatyczna, kręci filmiki nie za długie, ale bardzo rzeczowe i ogląda się je z przyjemnością. Znajdziemy tu recenzje, haule, makijaże, opinie na temat książek...Polecam :)


2. madametamtam

Świetny kanał - w każdym filmiku można znaleźć coś ciekawego. Bardzo lubiłam oglądać jej filmiki z czasów, gdy była w Korei, ale wszystkie tak naprawdę są warte polecenia. Recenzje są rzeczowe, konkretne, przedstawione z humorem. Ogólnie kanał jest bardzo pozytywny :)


To już wszystko, jeśli chodzi o kanały, które chciałabym Wam polecić. Jeśli nie znacie, zajrzyjcie, może znajdziecie coś dla siebie :) Oczywiście nie są to wszystkie kanały, na które zaglądam, nie chciałam jednak przedstawiać tych, które na pewno wszystkie znacie, albo takich, na które zaglądam tylko od czasu do czasu. Wybrałam to, co najlepsze, a co może jeszcze nie być Wam znane :)



 

wtorek, 29 stycznia 2013

BIOVAX Intensywnie regenerujący szampon do włosów słabych ze skłonnością do wypadania

Markę Biovax darzę ogromną sympatią szczególnie za ich genialne maski do włosów. Swoją przygodę z Biovaxem zaczęłam jednak jakieś 4 lata temu od szamponów - i to właśnie do tego szamponu, który jest bohaterem dzisiejszej recenzji.
Zawsze miałam problem z wrażliwą skórą głowy, do tego 4 lata temu miałam na głowie siano. Moja współlokatorka używała i polecała mi kosmetyki Biovax, które jej z kolei poleciła fryzjerka. Wtedy postanowiłam wypróbować ten szampon i pamiętam, że byłam pozytywnie zaskoczona. Zero podrażnień, włosy ujarzmione, do tego praktycznie się wyprostowały (tego co prawda w ogóle nie rozumiem ;)). Przez jakiś rok używałam tylko tego szamponu, potem za to pokochałam maski. 

Jakiś czas temu postanowiłam powrócić do tego szamponu, mam teraz większe porównanie, wiec chciałam już z większą świadomością ocenić ten produkt :)



Dla kogo?
Dla włosów słabych, ze skłonnością do wypadania.

Obietnice producenta
- zawiera sok z aloesu, emolienty: zmiękcza wygładza włosy, odżywia cebulki, zapobiega wypadaniu, chroni przed utratą wilgoci;
- zawiera ekstrakt z henny, co ułatwia wnikanie składnikom aktywnym;
- nie zawiera SLS/SLES, parabenów, glikolu propylenowego.

Szczegóły techniczne
Szampon jest koloru białego (nie jest jednak perłowy), ma kremową konsystencję. Wymaga dwukrotnego mycia, ponieważ za pierwszym razem słabo się pieni. Przy drugim myciu powstaje już sporo piany. Zapach - trudny do określenia, nie jestem jego fanką, ale też jakoś specjalnie mi nie przeszkadza. 
Butelka plastikowa, dość sztywna, pod koniec trochę trudno wydobyć z niej szampon, ale z wszystkim można sobie poradzić ;)


Moja opinia
Ogromny plus za to, że nie podrażnia, nie przesusza, nie powoduje łupieżu. Podczas stosowania tego szamponu żaden z tych problemów się u mnie nie pojawił, co było ogromną ulgą.
Podobnie jak kiedyś, spowodował znaczne wygładzenie moich włosów, nie puszyły się, dość mocno się również wyprostowały (może ktoś mi powie, jak szampon może do tego doprowadzić? :P). 
Pomimo braku SLS/SLES, silikonów itp. nie plątał mi włosów. Zauważyłam jednak, że już później, na długo po wysuszeniu, czasem musiałam się trochę bardziej niż zwykle natrudzić, żeby rozczesać włosy. Nie był to taki problem, jak po szamponach przeciwłupieżowych, ale nie było też tak "różowo" jak w przypadku tradycyjnych szamponów.
Włosy po umyciu były przyjemnie "dociążone", wygładzone, robiły wrażenie nawilżonych, ale nie przyklapniętych. 
Niestety, największym minusem jest to, że codzienne mycie stało się przy nim koniecznością. Jeśli ktoś i tak myje włosy codziennie - to żaden minus, ja jednak zmęczona codziennym myciem starałam się (i nawet mi się udawało!) ostatnio myć je nie więcej niż 3-4 razy w tygodniu i ten szampon niestety przerwał dobrą passę ;) Zauważyłam jednak, że tak po prostu reaguję na wszystkie bez-SLS-owe szampony - moja skóra głowy jest bardzo zadowolona, włosy są w lepszym stanie, ale niestety muszę myć je codziennie. Coś za coś. 
Kolejnym minusem może być słaba wydajność - dostajemy tylko 200ml, do tego głowę trzeba umyć 2 razy i za każdym razem potrzebujemy dosyć sporej porcji szamponu. Wystarczył mi na miesiąc, co w moim przypadku jest bardzo szybkim zużyciem. 

Cena
regularna 18-20zł, często spotykany w promocjach 

Czy kupię ponownie?
Możliwe, obecnie jednak szukam swojego ideału, na razie polubiłam się z szamponem TBS Rainforest Shine (również bez siarczanów), do tego w kolejce czeka kilka rosyjskich szamponów :)

niedziela, 27 stycznia 2013

Nowości :)

Nazbierało się ostatnio kilka rzeczy, które chciałabym Wam pokazać. 
Tym razem nie będą to zakupy typowo drogeryjne, raczej kosmetyki "zdobyte" w kilku różnych sklepach.
Bardzo mnie cieszą, bo na niektóre z nich miałam ochotę od dawna :)

Zacznę od prezentu. Jakiś czas temu pisałam Wam o kosmetykach marki Rituals, bardzo mnie zaciekawiły i za każdym razem, gdy byłam w centrum handlowym, po prostu musiałam tam zajść, powąchać, pooglądać ;) Nic jednak nie kupowałam, ponieważ w tamtej chwili niczego nie potrzebowałam, do tego kosmetyki te nie są tanie. Mój mąż jednak postanowił zrobić mi prezent (właściwie miał to być spóźniony prezent gwiazdkowy) i jakiś czas temu podczas zakupów sam mnie tam zaciągnął i powiedział, żebym sobie coś wybrała.
Oczywiście, cieszyłam się jak dziecko :P

(przepaszam za słabą jakość - ostatnio mój aparat wariuje i po 30 minutach robienia tego zdjęcia, poddałam się ;/)

Wybrałam sobie orientalnie pachnący krem do ciała Honey Touch z indyjską różą i miodem. Pachnie kwiatowo-orientalnie z odrobiną słodyczy, nie wyczuwam tam jednak ani typowej róży, ani miodu, co dla mnie jest plusem - nie przepadam za takimi zapachami w kosmetykach. W sklepie wąchałam wszystkie linie zapachowe, i ten zapach przypadł mi najbardziej do gustu - jest piękny :) Jeszcze go nie używałam, stoi sobie zabezpieczony folią, ale nawet przez folię można wyczuć zapach - jest bardzo intensywny. 

Do tego wzięłam jeszcze żel pod prysznic Summer Rain z chińską piwonią i kwiatem lotosu. Pachnie orientalnie, ale bardzo świeżo.
Muszę powiedzieć, że kolory, nazwy i opakowania tych kosmetyków są genialne :)


Kolejną rzeczą jest moje pierwsze masło z The Body Shop. Od dawna miałam ochotę je wypróbować, ale ciągle miałam spore zapasy, poza tym uważam, że ceny w TBS są trochę zawyżone. W styczniu jednak we wszystkich sklepach TBS trwają promocje, więc pomyślałam, że to dobra okazja, żeby wreszcie coś wypróbować. Większość zapachów TBS do mnie nie przemawia, są albo strasznie sztuczne, albo bardzo ciężkie, miałam jednak kilka upatrzonych rzeczy i wybrałam masełko, na które miałam oko od jakiegoś czasu:

TBS Duo Sweet Pea

Kocham zapach kwiatów pachnącego groszku, może w tym przypadku nie jest to zapach w 100% oddający naturę, ale jest bardzo przyjemny i udany :) Do tego podoba mi się pomysł na podział na część lżejszą i bardzo treściwą, przeznaczoną do suchych partii skóry.


Ostatnio rzęczą są dwa kremy do rąk L'Occitane. Słyszałam o nich dużo dobrego, poza tym lubię dobre kremy do rąk, różnicę pomiędzy dobrym kremem i takim sobie boleśnie odczułam szczególnie ostatnio, gdy spędzałam sporo czasu na zewnątrz, podróżowałam i skóra na dłoniach zaczęła mi miejscami pękać, była strasznie przesuszona  a po zastosowaniu mojego obecnego kremu (pierniczkowy Essence), odczuwałam tylko większe pieczenie i nic poza tym.
Skorzystałam wiec z okazji oczekiwania na lotnisku (i pozostałości monet Koron, których nie mieliśmy już jak wymienić na Euro :P) i zakupiłam dwie mini wersje kremów L'Occitane (każda po 30 ml). Zdecydowałam się na klasyczną wersję z masłem shea 20% oraz kwiatowy Fleur Cherie.

I to już wszystko, jeśli chodzi o moje zakupy w tym miesiącu. Miałyście cokolwiek z tych rzeczy? Co o nich sądzicie?
 :)

środa, 23 stycznia 2013

przerwa z okazji... :)

Z racji tego, że jutro ma miejsce bardzo ważne dla mnie wydarzenie, ostatnio spędzałam mniej czasu w świecie blogowym i przez kilka dni prawdopodobnie mnie nie będzie :) Wiąże się to z przygotowaniami, małą podróżą i pewnym ważnym (i radosnym! :D) wydarzeniem w moim życiu.

Do zobaczenia wkrótce!

niedziela, 20 stycznia 2013

SVR Xerialine Creme Visage - krem do skóry suchej i normalnej z mocznikiem

SVR Xerialine Creme Visage to krem, który zakupiłam z myślą o stosowaniu go jako krem na noc. Jest on przeznaczony do cery suchej i normalnej, moja cera jest raczej mieszana, jednak jest wrażliwa i mam również suche skórki, więc na noc potrzebuję mocniejszego nawilżenia i ukojenia.


Jeśli chodzi o kremy do twarzy, to większe zaufanie mam do kremów aptecznych, wiec udałam się do apteki, zapytałam o coś silnie nawilżającego, ale nietłustego i polecono mi właśnie ten krem.

Od producenta
Krem przeznaczony dla cery suchej i normalnej. zawiera kompleks nawilżający (mocznik, kwas mlekowy, glicerol), którego działanie wzmocnione jest technologią ciekłych kryształów. Dzięki temu Xerialine na długo nawilża wysuszoną skórę. 
Łagodzi uczucie napięcia skóry i odnawia film hydrolipidowy.

 Tak wygląda skład, miłośniczki naturalnej pielęgnacji może przyprawić o zawał ;) Ja jednak kupiłam ten krem w czasach, gdy o składach za wiele nie wiedziałam, poza tym nawet dziś nie do końca stosuję naturalną pielęgnację, choć oczywiście pewne zmiany wprowadziłam po tym, gdy dowiedziałam się więcej o składnikach kosmetyków.

  (skład na wizażu jest inny - być może była to stara wersja kremu z pompką, ta jest aktualna!)
Skład: Aqua (Purified Water), Butyrospermum Parkii (Shea Butter), Hexyldecyl Stearate, Cyclopentasiloxane, Myristyl Alcohol, Urea, Biosaccharide Gum-1, Sorbitol, Glycerin, Sodium PCA, Myristyl Glucoside, Arachidyl Alcohol, Dimethicone, Allantoin, Behenyl Alcohol, Arachidyl Glucoside, Polyacrylamide, C13-14 Isoparaffin, Laureth-7, Lactic Acid, Phenoxyethanol, Methylparaben, Propylparaben, Ethylparaben, Butylparaben, Isobutylparaben, Parfum (Fragrance), Buthylphenyl Methylpropional, Limonene.



Szczegóły techniczne 
Biały krem o lekkiej, puszystej konsystencji. Delikatny, przyjemny zapach. 


Moja opinia
Na początek stosowania byłam bliska wyrzucenia tego kremu do kosza. Dlaczego? Otóż po nałożeniu skóra, szczególnie w tych bardziej wrażliwych i przesuszonych partiach twarzy lekko mnie piekła, była też zaczerwieniona. Po około 10 minutach to wrażenie znikało. Nie było to na tyle intensywne, żeby było nie do zniesienia, jednak sądzę, że coś takiego nie powinno mieć miejsca i na pewno nie było przyjemne. Uznałam jednak, że trzeba dać mu szansę, skoro krem jest przeznaczony do cery suchej, to nie powinien zrobić mi krzywdy. Sytuacja wyglądała podobnie przez jakieś 7-10 dni, po czym moja skóra chyba się przyzwyczaiła, bo przestałam odczuwać podrażnienie. Kontynuowałam wiec stosowanie kremu.

Efekty?
Krem naprawdę dobrze nawilża skórę. Stosowany regularnie sprawia, że znika problem przesuszonych partii skóry, nie mamy suchych skórek, możemy bez problemu nałożyć każdy podkład bez obaw, że uwidoczni suche skórki, nawet w zimie. 


Pomimo lekkiej konsystencji, jest to dość treściwy krem. Potrzebuje chwili, żeby się wchłonąć, na początku nasza skóra może lekko się błyszczeć, potem jednak wszystko wraca do normy. Po przebudzeniu moja cera też nie jest jakoś szczególnie tłusta, a więc krem nie okazał się być za ciężko dla mojej mieszanej cery. Nie sądzę jednak, żeby w moim przypadku sprawdził się jako krem na dzień, pod makijaż.
Nie powoduje zapychania, pomimo kilku "podejrzanych" składników. 

Obecnie stosuję go już trzeci miesiąc i widzę, że moja skóra jest gładsza, miękka i lepiej nawilżona, pomimo zimy. 
Nie podrażnia mnie tak, jak na początku, nie mam pojęcia, co mogło spowodować taką reakcję...Słyszałam gdzieś, że winowajcą może być mocznik i kwas mlekowy, które, choć świetnie nawilżają, mogą też nieco podrażnić wrażliwą skórę. Na szczęście po tej początkowej wpadce później radził sobie świetnie ;)

Nie wiem, czy kupiłabym go ponownie, trochę zaniepokoiła mnie ta początkowa reakcja, poza tym myślę, że warto rozejrzeć się za czymś o bardziej przyjaznym składzie (niekoniecznie całkowicie naturalnym). Mimo wszystko, krem dobrze spełnia swoją rolę, świetnie nawilża, więc polecam, jeśli nie macie wrażliwej skóry.




czwartek, 17 stycznia 2013

Elestabion R - i co z nim począć?

Najczęściej mam w łazience i w użyciu dwa szampony - jeden do codziennego użytku, łagodny szampon bez żadnych specjalnych właściwości i jeden bardziej specjalistyczny szampon do stosowania 1-2 razy w tygodniu. Wybieram zazwyczaj szampon apteczny do wrażliwej skóry głowy, lub np. przeciwłupieżowy szampon odpowiedni dla wrażliwców. Choć nie mam typowego łupieżu, to moja wrażliwa skóra głowy często daje mi się we znaki i muszę zapobiegawczo stosować coś takiego, aby nie pojawiły się żadnej większe problemy. 
Jakiś czas temu stosowałam w tym celu szampon Pharmaceris H RECENZJA i byłam zadowolona. Po zużyciu całego opakowania (co nawiasem mówiąc przy stosowaniu 2 razy w tygodniu zajęło mi pół roku) przyszedł czas na zmianę.

Zakupiłam ten oto szampon:

FlosLek ELESTABion R szampon regeneracyjny do włosów suchych i zniszczonych

Opis szamponu brzmi jak coś stworzonego dla mnie:


Producent obiecuje nie tylko regenerację i wzmocnienie włosów, zapobieganie wypadaniu, ale przede wszystkim ma nie podrażniać, do tego ma likwidować łupież i zapobiegać jego nawrotom oraz dbać o dobry stan naszej skóry głowy.

Tak prezentuje się skład:


Szampon ma kremową konsystencję i biały kolor. Zapach typowo kosmetyczny, chemiczny, nieokreślony - ale nic nieprzyjemnego.
Producent zaleca umycie głowy dwa razy, za każdym razem zostawiając go na włosach kilka do nawet kilkunastu minut.
Za pierwszym razem słabo się pieni, za drugim już bez zastrzeżeń. 

Niestety, mam bardzo mieszane odczucia w przypadku tego szamponu.
Obietnice producenta bardzo mnie skusiły, wydawało mi się, że taki szampon na pewno będzie służył mojej skórze głowy. 
Stosowałam go 2-3 razy w tygodniu i choć łupieżu nie spowodował ani nie podrażnił, to nie zauważyłam też, żeby miał działanie kojące albo przeciwłupieżowe.Skóra głowy nadal była sucha i czasem nawet pojawiał się lekki łupież, tak jak to zwykle u mnie bywa.
A więc jeśli chodzi o działanie lecznicze, wypadł dość słabo.

Najgorsze jednak jest to, co ten szampon robił z moimi włosami. Każdy szampon tego typu trochę plącze włosy i bez dobrej odżywki rozczesanie może stanowić problem. Jednak zazwyczaj odżywka wystarcza, żeby poradzić sobie z takim minusem szamponów przeciwłupieżowych. W tym wypadku tak się nie stało - mimo zastosowania odżywki włosy były bardzo suche, wręcz sianowate, i nieźle musiałam się naszarpać przy czesaniu. 
Dobrze oczyszcza włosy, mogę powiedzieć, że odrobinę za dobrze ;) 
Stosowałam go przez miesiąc 2-3 razy w tygodniu i więcej niestety nie dam rady. Czekając na objawienie się cudownych właściwości tego szamponu wyrwałam i poszarpałam sobie tyle wlosów, że nawet gdyby w końcu zadziałał, to mi tego nie zrekompensuje ;)
Zużyłam dopiero jakieś 30-40%, więc zastanawiam się, co zrobić z resztą. Nie lubię wyrzucać kosmetyków...Póki co robię sobie od niego przerwę, myślałam, żeby może spróbować myć nim włosy w normalny sposób, bez zostawiania go na włosach przez 10 minut przed spłukaniem. Może wtedy nie zdąży zrobić z nich siana?

Cena: 21zł



wtorek, 15 stycznia 2013

zakupowo DM-owo w styczniu: Nivea, Alverde, L'Oreal :)

Ostatnio staram się nie kupować za wiele, ponieważ nagromadziłam spore zapasy podczas moich wyjazdów do Polski, ostatnio na święta. Do tego za kilka miesięcy czeka mnie 3-4 miesięczny wyjazd, więc z jednej strony muszę kupić sobie kilka rzeczy do zabrania, a z drugiej nie chcę przesadzać, ponieważ nie będę w stanie wszystkiego zabrać i reszta się zmarnuje czekając tu na mnie, poza tym na pewno zechcę wypróbować kilka lokalnych kosmetyków ;)
Przechodzę już do rzeczy:

Wiecie już, że dla mnie żele pod prysznic Nivea to jedne z najlepszych, mają wszystko, czego oczekuję: mają gęstą, kremową lub żelową konsystencję, ale nigdy glutowatą, pięknie, nienachalnie pachną, nie wysuszają skóry (i to naprawdę jej nie wysuszają, w przeciwieństwie do większości), są wydajne, mają estetyczne opakowania.
Nie mogłam przejść obojętnie obok dwóch nowości na DM-owej półce:



Nivea Supreme Touch  
z dodatkiem olejku z makadamii i masła shea (oczywiście dodatki są szczątkowe, jak to bywa w żelach ;))
Cena: 1,55 Euro







Nivea Frangipani & Oil
nowość z serii z perełkami olejku zatopionymi w żelu. Oczywiście olejek w tym wypadku to tylko taki bajer, po prostu ładnie wygląda, ale te żele i tak są bardzo delikatne dla skóry, bardzo gęste, przyjemne w użytkowaniu.
Do tego pięknie, intensywnie pachną :)
Cena: 1,55 Euro







A tu coś, co chciałam wypróbować od dość dawna - słynny tusz 
L'Oreal Volume Million Lashes
Lubię tusze, które dają dość mocny efekt, ale bez podrażaniania oczu, bez rozmazywania się. Jak dotąd tylko tusz Bourjois spełnił pod tym względem moje oczekiwania, ale niestety, nie mam obecnie dostępu do produktów Bourjois, więc zobaczymy, jak poradzi sobie ten ;)
Cena: 10, 45 Euro

I tutaj już mamy Alverde


Przez długi czas byłam uprzedzona do olejków i wszelkich serów do końcówek, ale odkąd zużyłam próbkę serum Biovaxa odkryłam, że moje włosy wyglądają i układają się 100 razy lepiej, jeśli zabezpieczę czymś końcówki. Tamto serum było silikonowe, ale postanowiłam zobaczyć, jak poradzi sobie coś bardziej naturalnego, czyli:
Alverde Olejek do włosów Migdał i Argan
Póki co podoba mi się jego zapach oraz opakowanie z pompką :)
Cena: ok. 2,95 Euro


Kolejną rzeczą jest mój pierwszy róż z Alverde, wybrałam odcień Soft Pink.
Wcześniej nie byłam przekonana do stosowania różu, kojarzył mi się z taką starą pudernicą :P i bałam się, że będę strasznie głupio w nim wyglądać. Postanowiłam jednak wybróbować i wybrałam polecany i do tego niedrogi róż Alverde. Polubiłam go, stosowany z umiarem daje delikatny, prawie niewidoczny efekt, a ładnie ożywia buzię :)
Cena: ok 3,95 Euro

I na koniec coś, czego poszukiwałam od jakiegoś czasu i do czego w końcu zachęcił mnie filmik Megi z kanału Megilounge.

Mam problem z pudrami pod tym względem, że zawsze, ale to zawsze są dla mnie zbyt ciemne/brązowe/różowe.
Nawet jeśli dobrze matują, wszystko jest w porządku to i tak kolor zawsze będzie nie taki.Ostatnio używałam Maybelline Dream Matt, matuje genialnie na długie godziny, nie daje takiego sztucznego efektu, wszystko super, ale mam wrażenie, że wyglądam w nim za różowo, nawet, jeśli stosuję go tylko na czoło i nos.
Postanowiłam więc znaleźć puder transparentny, ale nie wiedziałam, który wybrać ;)
Pod wpływem recenzji Megi postanowiłam zakupić ten:

Alverde Puder Camouflage







Nie jest to puder stricte matujący, ale mimo wszystko, lekko matuje. Daje bardzo naturalny efekt, jest bezbarwny, skóra wygląda na ładnie wygładzoną, nie musimy się obawiać, że z czasem zmieni kolor na twarzy. 
Na razie jednak zastosowałam go tylko 2 razy więc na recenzję jeszcze za wcześnie. Póki co jestem bardzo zadowolona.
Cena: 3,95 Euro
Obecnie mój makijaż najczęściej składa się z korektora, czasem różu i tego pudru, przynajmniej dopóki nie znajdę podkładu w odpowiednim dla mnie kolorze ;)



niedziela, 13 stycznia 2013

moje kremy do rąk, czyli głupi kupuje 3 razy ;)

Chciałabym Wam przedstawić mój mały zbiór kremów do rąk.
I od razu chciałabym zaznaczyć, że bardzo drażni mnie konieczność używania kilku różnych produktów tego samego rodzaju jednocześnie, jeśli np. używam kremu do rąk, niech to będzie jeden krem do rąk, jeśli używam balsamu, nie przepadam za otwieraniem 5 różnych buteleczek i zagracaniem łazienki. 

Dlaczego więc stosuję obecnie aż 3 kremy do rąk?
Otóż, zamiast kupić ponownie krem, który się u mnie idealnie sprawdził, który jednocześnie nawilżał na długie godziny, pielęgnował i chronił przed niesprzyjającymi warunkami czy suchym powietrzem (mowa o kremie Avene RECENZJA) , postanowiłam, bardzo mądrze, kupić coś nieco tańszego i przy okazji wypróbować jakąś nowość. Typowa kobieta ;)

I cała przygoda zakończyła się tym, że musiałam dokupić jeszcze jeden, a potem jeszcze jeden krem, żeby zadbać o wszystkie potrzeby moich dłoni zimową porą.

A więc zacznijmy od początku historii.

Dr Scheller Calendula Handbalsam


Krem z nagietkiem, witaminą A i alantoiną. Zaciekawił mnie swoim przyjaznym składem pozbawionym wszelkich świństw, pomyślałam, to musi być dobry krem i nie powinien zostawiać nieprzyjemnej warstwy. 
I co z tego wyszło?

 Trzeba przyznać - krem ten dobrze pielęgnuje dłonie, nawilża je, po użyciu skóra jest miękka. Niestety, jestem w stanie stosować go tylko i wyłącznie na noc.
Krem ten zostawia straszliwie lepką, klejącą się warstwę, które nie znika całkowicie przez baaardzo długi czas. Ciągle mam wrażenie, że coś jest na moich dłoniach, nie byłam w stanie pracować na komputerze czy dotknąć czegokolwiek bez obawy o pobrudzenie wszystkiego wokół.





Do tego krem ma konsystencję dość gęstej maści o niezbyt przyjemnym zapachu....Konsystencji nie będę się czepiać, w końcu nazwa głosi "balsam" a nie "krem". Zapach jednak jest dla mnie dość uciążliwy, trochę roślinny, trochę zajeżdża czymś jakby miodem i czymś dziwnym do tego...Jestem fanką ziołowych zapachów i ziół ogółem, ale ten zapach to zupełnie nie moja bajka, nie cierpię czuć go na swoich dłoniach.

W związku z powyższym krem ten został moim kremem na noc, gdy to już lepka warstwa mi nie straszna. Zapach wciąż drażni, ale jestem w stanie to przeżyć. Krem dobrze nawilża, rano budzę się z dobrze nawilżoną, miękką skórą dłoni, więc wybaczam, ale niestety - na dzień musiałam poszukać innego kremu.

Cena: około 1,25 Euro

W poszukiwaniu czegoś na dzień, trafiłam na tego oto osobnika:

The Body Shop - Hemp Hand Protector



Dość znany krem, na który od jakiegoś czasy miałam ochotę. Do tego wypróbowany w formie sklepowego testera bardzo przypadł mi do gustu - natychmiastowo wygładził i ukoił spierzchnięte dłonie.
Zaopatrzyłam się więc w mniejszą, 30 ml wersję.

Krem zawiera wyciąg z konopii (i to im zawdzięcza specyficzny zapach ;)), do tego olejek rycynowy i inne. Zawiera również silikon i myślę, że to w dużej mierze temu składnikowi zawdzięcza swoje właściwości ochronne i wygładzające. 

Jak się sprawdza?
Świetnie chroni dłonie przed zimnem, wiatrem i innymi szkodliwymi dla naszej skóry czynnikami. Zawsze nakładam go przed wyjściem na zewnątrz i kilka razy zdarzyło mi się zapomnieć rękawiczek w chłodny, wietrzny dzień a mimo to po powrocie moje ręce nie były spierzchnięte czy szczególnie podrażnione. Do tego przyjemnie wygładza skórę dłoni. 



Zostawia delikatną warstwę ochronną, która jednak się nie lepi się i nie przeszkadza w funkcjonowaniu, choć jest przez pewien czas wyczuwalna.
Nie jest to jednak krem, który miałabym ochotę stosować kilka razy dziennie, będąc w pomieszczeniu. Jest to z zasady krem ochronny, jak najbardziej sprawdza się stosowany przed wyjściem, jednak nie jest to krem "do wszystkiego", ze względu na silikon i warstwę ochronną nie sądzę, by był przeznaczony do stosowania non stop w domu.

Jest dość gęsty, ale bez problemu się rozprowadza, nie jest taką tłustą mazią jak wyżej opisany krem nagietkowy. 
Bardzo polecam do ochrony rąk gdy jest chłodno i/lub wietrznie, sprawdza się w tej roli idealnie.
Dość wydajny. 
Minusem może być cena 6 Euro/30ml


A więc po zakupie drugiego kremu wciąż nie miałam kremu, który mogłabym postawić na biurku i stosować w ciągu dnia, np po umyciu rąk lub gdy tego potrzebuję.
Wybór padł na krem z edycji limitowanej:

Essence 24h Hand Protection Balm
Gingerbread & Chai Latte



Niedrogi, do tego o ciekawym zapachu pierniczków i chai latte.

Polubiłam ten krem, wchłania się bez problemu, pozostawiając na dłoniach delikatny ale wyczuwalny, pierniczkowy zapach
Ma kremową, puszystą konsystencję, rozprowadza się bez problemu i nie pozostawia nieprzyjemnej warstwy.


Przyjemny kremik, ze względu na zapach idealny zimową porą.
Nawilża przyzwoicie, choć nie powala na kolana. W zupełności jednak wystarcza do nawilżenia dłoni w ciągu dnia.
W tej roli jestem z niego zadowolona, jednak sam na pewno nie wystarczyłby mi do pielęgnacji dłoni w zimie. Nie sądzę, żeby poradził sobie z bardzo spierzchniętymi, podrażnionymi dłońmi czy pomógł w ich regeneracji. Jeśli jednak na noc mamy coś bardziej treściwego, to sprawdza się bez zarzutu jako krem na dzień.


Cena: około 95 centów

Podsumowując, o każdym z tych kremów mogę powiedzieć coś dobrego, z każdego jestem na swój sposób zadowolona. Jeśli ktoś lubi mieć kilka kremów, jeden na stoliku nocnym, drugi w torebce, trzeci na biurku, to jak najbardziej polecam. Jeśli jednak tak jak ja, poszukujecie "kremu na wszystko",który sam poradzi sobie z potrzebami naszych dłoni, to polecam trzymanie się dobrych, sprawdzonych klasyków, którym w moim przypadku jest i będzie Avene Cold Cream. 
Aplikowałam go dwa razy dziennie - rano przed wyjściem i wieczorem przed pójściem spać i moje dłonie były ochronione przed zimnem, nawilżone i miękkie. Nawet częste mycie ich nie przesuszało. Do tego był super wydajny, nawet wydanie na niego tych 30zł to niewiele biorąc pod uwagę, że ostatnim razem wystarczył mi na pół roku.
Obiecałam sobie, że po wykończeniu moich obecnych kremów na pewno do niego wrócę.
I nauczka na przyszłość - nie warto zmieniać pielęgnacji zbyt często, jeśli jesteśmy w 100% zadowolone z obecnych kosmetyków ;)

piątek, 11 stycznia 2013

Uriage - płyn do demakijażu/ micel

Kilka dni temu używany przeze mnie ostatnio płyn do demakijażu firmy Uriage sięgnął dna, więc czas na jego recenzję.
Opisuję właściwie próbkę, ale była to próbka o pojemności 100 ml, a więc połowa standardowego opakowania pełnowymiarowego, czyli już coś można na jego temat powiedzieć.




Produkt nazwano płynem do demakijażu, ale jest to po prostu płyn micelarny do oczyszczania twarzy i oczu.
Zawiera wodę termalną Uriage.
Przeznaczony do skóry wrażliwej, normalnej i suchej. 

Trudno mi za wiele pisać na temat tego produktu - zarówno jego funkcja, jak i to, co obiecuje nam producent są bardzo proste. 
Produkt ten ma usuwać makijaż twarzy i oczu, oczyszczać i robić to w sposób delikatny, nie zawiera parabenów.
Obietnica ta została spełniona w 100% - jest to porządny płyn micelarny. 
Dobrze oczyszcza twarz, radzi sobie również bez problemu z makijażem oczu. Nie powoduje podrażnienia czy przesuszenia skóry, jest delikatny, nie zaobserwowałam żadnych efektów ubocznych. 
Nie pozostawia również lepkiej czy tłustej warstwy na skórze.


 Ma postać przezroczystego, bezzapachowego płynu. 
Nie mam pojęcia, po co parfum w składzie, po pierwsze - jest chyba niepotrzebny w tego typu produkcie, po drugie, ja tam zapachu prawie nie wyczułam ;)

Jeśli chodzi o przeznaczenie do cery normalnej i suchej - myślę, że posiadaczki każdego rodzaju cery mogą być z niego zadowolone. 

Ja stosowałam go zarówno do demakijażu, jak i do przemywania i odświeżania twarzy w ciągu dnia, w dni, gdy makijażu nie nosiłam - micel stosuję codziennie, tak czy siak. W obu rolach sprawdził się bez zarzutu.


Polecam tym z Was, które szukają delikatnego micela, który na pewno nie wysuszy ani nie podrażni skóry, a przy tym dobrze oczyści z makijażu i zanieczyszczeń.

Mimo wszystko, choć nie mogę mu nic zarzucić, nie przebije mojego ukochanego micela Purete Thermale z Vichy - on wciąż pozostaje moim ideałem.W tym przypadu, choć Uriage jest bardzo delikatny i dobrze oczyszcza, to Vichy dodatkowo daje mi wrażenie nawilżenia i chyba większego odświeżenia. 

Nie wykluczam jednak powrotu do Uriage przy jakiejś okazji, chociaż raczej poszukałabym go w promocji - w cenie regularnej płyn ten kosztuje około 55-60zł za 250 ml, a jak już pisałam, w niczym nie jest lepszy od tańszego do niego Vichy :)

Cieszę się, że miałam okazję wypróbować go za darmo - dostałam go w prezencie przy zakupie kremu. 

Wydajność standardowa, 100 ml wystarczyło mi na około miesiąc.


środa, 9 stycznia 2013

niekosmetyczne podsumowanie 2012 r.

Dziś będzie tag, który podpatrzyłam na wielu, wielu blogach i bardzo mi się spodobał :)
A więc do dzieła:

Dominujące uczucie na 2013 r.?
Będzie dobrze - jestem pełna pozytywnych przeczuć, wydaje mi się, że najtrudniejsze początki nowego życia mam za sobą.

Co zrobiłaś po raz pierwszy w 2012 r.?
Wiele rzeczy...Po raz pierwszy odwiedziłam inny kontynent (Azję), po raz pierwszy zamieszkałam za granicą...

Co zrobiłaś ponownie w 2012 r. po długiej przerwie?
Wróciłam do regularnego czytania książek i teraz wiem, jak bardzo mi tego brakowało :) W trakcie studiów było za wiele materiałów i lektur do przeczytania, przez co zostawało niewiele czasu i ochoty na czytanie czegokolwiek innego, na szczęście teraz się to zmieniło. 

Czego nie zrobiłaś w 2012 r.?
Nie znalazłam porządnej pracy na pełny etat - ale wszystko przede mną ;)

Słowo roku?
Koniec i początek - czyli dwa słowa ;)

Przytyłaś czy schudłaś?
U mnie to się zmienia dość często, choć na szczęście nie ma żadnych drastycznych zmian w żadną stronę, są to raczej zmiany nie przekraczające 2-3kg. Najpierw trochę schudłam, potem odrobinę przytyłam, teraz znowu jestem w swojej "przeciętnej" wadze.
Miasto roku?
Berlin :)

Odwiedzone miejsca?
Pekin i parę innych miejsc w Chinach, w Niemczech: Kolonia, Hamburg...

Ekscesy alkoholowe?
Hmm, nie przypominam sobie, przynajmniej nie było niczego "poważniejszego", najwyżej jakieś małe wypady do pubu jeszcze przed zakończeniem studiów, ale raczej bez przesady ;)

Włosy dłuższe czy krótsze?
Zdecydowanie dłuższe, od lat podcinam tylko końcówki, czasem mniej, czasem bardziej, ale zawsze mam włosy przynajmniej za ramiona. 

Wydatki większe czy mniejsze?
Ekscesów na tym polu też nie było, choć jeśli chodzi o kosmetyki, to tradycyjnie wydałam więcej, niż powinnam - choć wciąż w granicach rozsądku ;) Większych inwestycji jednak nie było.
Wizyty w szpitalu?
Na szczęście nie.

Miłość?
Tak, ta sama i z każdym dniem coraz lepsza :)
Osoba, do której dzwoniłaś najczęściej?
Zdecydowanie mama, od lat mieszkamy daleko od siebie ale dzwonimy prawie codziennie, nie przeżyję, jeśli nie zakomunikuję jej każdego drobiazgu, który wydarzy się w moim życiu.
.
Z kim spędziłaś najpiękniejsze chwile?
Z moim chłopakiem oraz z garstką tych najlepszych przyjaciół.
Z kim spędziłaś najwięcej czasu?
W pierwszej połowie roku z moją najlepszą przyjaciółką, która była jednocześnie moją współlokatorką (jak ja tęsknie za studenckimi czasami!) i nie raz spędziłyśmy pół nocy rozmawiając i popijając wino czy herbatę, a w drugiej z chłopakiem, który teraz jest moim współlokatorem ;)
Piosenka roku?
 Julian Plenti - Games for days

Książka roku?
Trudno mi wskazać jedną, na pewno do ulubieńców roku zaliczyłabym Górę duszy autorstwa Gao Xingjiang (nie należy do lekkich książek, ale jej przekaz, postacie, oraz atmosfera stworzona w tej powieści są naprawdę niesamowite).

Serial roku?
Kilka koreańskich dram, trudno wskazać taką jedną jedyną, na pewno świetna była m.in The Moon That Embraces the Sun oraz Love Rain...Nie oglądałam żadnych anglojęzyczynych w 2012 roku. 

Stwierdzenie roku?
Mój ulubiony cytat roku - "the benefit of the doubt", mówiący o tym, że jeśli już coś sobie wyobrażamy, myślimy, jak to będzie, to dlaczego muszą to być negatywne myśli? Dlaczego by nie oczekiwać czegoś pozytywnego, jeśli w ogóle musimy czegoś oczekiwać i na coś się nastawiać? I to zarówno od życia, jak i od ludzi.

Trzy rzeczy, z których równie dobrze mogłabyś zrezygnować?
Chętnie wyrzuciłabym z pamięci cały proces pisania i poprawiania pracy mgr, przepraw z moją promotorką...Choć nie mogę powiedzieć, że mogłabym świadomie z tego zrezygnować - mgr przed nazwiskiem fajnie mieć ;) Tak naprawdę nie zrobiłam chyba niczego, czego teraz żałuję i czego teraz bym nie zrobiła, mając możliwość powrotu do przeszłości. Na pewno jest kilka rzeczy, które chciałabym zrobić, a nie zrobiłam, ale nie ma niczego, czego szczególnie bym żałowała. To chyba dobrze? ;)
Może jedna rzecz - chętnie wyrzuciłabym z historii roku 2012 te wszystkie momenty, gdy tak się zamartwiałam, że coś pójdzie nie tak, że się nie uda, że za bardzo ryzykuję...Na pewno nic mi z takiego panikowania nie przyszło, nie było warto, tylko utrudniałam życie samej sobie i otoczeniu i pozbawiłam się cennych godzin snu i świętego spokoju ;)

Najpiękniejsze wydarzenie?
Wyjazd do Chin, który był spełnieniem jednego z moich największych marzeń. 

2012 jednym słowem?
Może jednym zdaniem: Coś się kończy, coś się zaczyna.
                      

poniedziałek, 7 stycznia 2013

herbata po chińsku :)

Wiecie już, że jestem maniaczką herbacianą, a więc dzisiaj chciałabym pokazać Wam tradycyjny, chiński sposób picia herbaty :) Takich sposobów jest na pewno wiele, ale ten jest jednym z najbardziej rozpowszechnionych. 
Po raz pierwszy spotkałam się z tą tradycją będąc w Chinach w zeszłym roku i tak mi się to spodobało, że postanowiłam przywieźć sobie taki zestaw :) To trochę taka mini wersja, większość rodzin ma trochę większe zestawy, które przydają się przy większej ilości gości (czyli w Chinach często ;)). 

Tak prezentuje się w całości:


Taka metoda parzenia herbaty nazywa się gongfu cha.

Jest to dość popularny sposób picia herbaty, szczególnie po południu, gdy jest czas na to, by ją smakować, oraz przy okazji wizyty rodziny czy znajomych. 
W Chinach bardzo zaciekawiło mnie to, że wbrew temu, co myślałam, herbaty nie pija się tam non stop. Pije się ją najczęściej w towarzystwie, lub w gronie rodzinnym, oraz najczęściej wtedy, gdy jest chociaż kilka chwil na to, żeby nią rozkoszować.
Do śniadania, gdy w pośpiechu większość ludzi nie ma czasu na smakowanie herbaty, pije się np. mleko sojowe, wodę, sok. Podobnie po kolacji czy przed pójściem spać. 

Piciu herbaty towarzyszy zawsze chociaż krótka rozmowa na temat gatunku, smaku, pochodzenia herbaty. Rzadko traktowana jest jako zwykły napój służący tylko i wyłącznie do ugaszenia pragnienia.

A więc, jak wygląda picie herbaty w ten sposób?


Mamy dwa małe dzbanuszki, jeden z dzióbkiem i uszkiem, drugi przypominający małą filiżankę bez uszka, wyposażoną w spodeczek i pokrywkę. Często również stosuje się coś w rodzaju sitka, tak, aby fragmenty listków nie znalazły się potem w filiżance.

Ten po prawej służy nam do zaparzania herbaty i to w nim znajdują się liście. Zaparzona herbata trafia do dzbanuszka po lewej i dopiero z niego przelewana jest do filiżanek.

Do drugiego dzbanuszka wsypujemy liście herbaciane, z zasady powinna to być herbata Oolong, ale można i czasem pije się w ten sposób również inne gatunki, np. herbatę zieloną czy czerwoną PuErh. 

Gotujemy wodę, w przypadku herbaty Oolong czy czerwonej woda powinna mieć temperaturę około 90-100 stopni, w przypadku zielonej nieco niższą. 





Zalewamy listki wodą ale uwaga - tylko na kilka sekund, po czym przelewamy ją do drugiego dzbanuszka, rozlewamy do filiżanek i potem to wszystko po prostu wylewamy. To pierwsze, kilkusekundowe parzenie służy do oczyszczenia zarówno liści, jak i wszystkich naczyń gorącą wodą.



I od tego mamy podwójną podstawkę - na górnej mamy otwory, przez które woda wlewa się do środka, podobnie jak wszystko, co możemy później przez przypadek, lub celowo, rozlać. Dzięki temu parzenie herbaty odbywa się sprawnie i nie musimy odchodzić od stołu w celu wytarcia czy wylania czegokolwiek.

Czas na drugie, prawdziwe parzenie. Listki zalewamy wodą, przykrywamy i po krótkiej chwili (nie parzymy 2-3 minut, tylko góra 30 sekund), przelewamy herbatę do drugiego dzbanuszka i potem do filiżanek. 
Trzeba trochę uważać, żeby nie napełnić pierwszego dzbanuszka do pełna - łatwo o rozlanie czegoś lub poparzenie się ;)





I już można pić :) Cały proces powtarzamy tak długo, dopóki listki mają choć trochę smaku ;) Czyli przynajmniej 5-6 razy, a można i więcej. Za każdym razem czas parzenia wydłuża się o kilkadziesiąt sekund.
To wszystko może i wygląda na skomplikowane, ale jest w rzeczywistości bardzo proste, do tego takie parzenie i picie herbaty sprawia, że naprawdę doceniamy jej smak i przy okazji bardzo się relaksujemy :)




W pierwszej chwili dziwiłam się, jak można pić z takich maleństw, ale chodzi o to, że w ten sposób najlepiej można poczuć i docenić smak oraz aromat herbaty :) Przy okazji taka czynność sprzyja relaksowi.

W Chinach, przy okazji wizyty u rodziny czy znajomych, takie parzenie herbaty to rozrywka na co najmniej godzinę - a jeśli spotkanie jest udane i ciągnie się dłużej, to gospodarz wymieni listki kilka razy, a skoro każdą porcję zaparza się 5-6 razy...Powiem tylko, że przy takich posiedzeniach często biegałam do toalety ;)

Bardzo lubię swój mały zestaw, oczywiście nie używam go codziennie, ale gdy mamy więcej czasu, lub gdy odwiedzają nas znajomi, lubimy pić herbatę w taki właśnie sposób. :)

W jego skład wchodzi jeszcze sporo filiżanek, które jednak nie załapały się do zdjęcia.

W takiej bardzo tradycyjnej wersji powinno się jeszcze zastosować specjalne drewniane przyrządy, m.in. do nabierania listków, do mieszania, do podawania filiżanek i innych czynności. W skład takiego zestawu wchodzi też zazwyczaj specjalne naczynko służące tylko do tego, żeby móc do niego nałożyć liście przed zaparzeniem i pokazać gościom. Czasem zamiast dwóch dzbanuszków stosuje się jeden, gliniany. 

Tutaj mamy wersję old school, z wszystkimi przyrządami, w wersji z glinianym dzbanuszkiem.

Marzy mi się coś takiego, ale to już jak będę miała mieszkanie mogące pomieścić tego typu gadżety ;) W wielu chińskich domach takiego zestawu nigdzie się nie chowa, po prostu stoi ładnie wyeksponowany np. na stole w salonie czy jadalni.

Co myślicie o takim sposobie picia herbaty? :)

Zainteresowanym polecam również lekturę świetnego bloga w całości poświęconego herbacie, głównie chińskiej:
Morze herbaty