sobota, 28 września 2013

Podsumowanie Akcji Minimalizm

O całej akcji i pomyśle pisałam TUTAJ :)







W skrócie - chodziło o to, żeby w sierpniu i wrześniu nie kupować żadnych kosmetyków poza tymi, które np. się skończą i będą niezbędne. Do tego chciałam ograniczyć czas spędzany na bezsensownym chodzeniu po sklepach i w efekcie kupowaniu rzeczy tak naprawdę nie do końca potrzebnych. 
Chciałam też zużyć choć częściowo swoje zapasy i niepotrzebnie ich nie powiększać. 
Nie miałam na myśli tylko kosmetyków - po prostu chciałam troszkę oderwać się od ciągłego myślenia o zakupach, spędzić więcej czasu na rzeczach ważniejszych i przestać obciążać się i zagracać swojego mieszkania i życia niepotrzebnymi drobiazgami. 
Do tego chciałam zrobić miejsce na zakupy chciane, potrzebne i planowane :)


Co z tego wyszło?


1. Uszczupliłam swoje zapasy kosmetyczne - To naprawdę miłe uczucie, wyciągać kolejne rzeczy z mojego pudła z zapasami i nie wkładać tam niczego nowego. Zapasy nadal mam (i dobrze, bo niektórych polskich czy rosyjskich kosmetyków tutaj w Niemczech nie kupię), ale są znacznie mniejsze i to naprawdę fajne uczucie.

2. Poza jedną parą butów (naprawdę mi potrzebnych) nie kupiłam niczego z kategorii ciuchy/buty/torebki/akcesoria. Dzięki temu przeżyłam 2 miesiące bez poczucia winy, że kupiłam kolejną niepotrzebną rzecz, której pewnie nie założę i bez nieprzyjemnego uczucia w stylu "moja szafa i pokój robią się za małe...".

3. W związku z przeprowadzką do większego mieszkania (w dużej części nieumeblowanego) musieliśmy kupić trochę mebli i drobiazgów do domu. Pamiętając jednak o moim postanowieniu nie kupiłam prawie żadnych nowych ozdób czy nie do końca potrzebnych drobiazgów, inwestowałam tylko w to, co było nam niezbędne. Chcę mieć przestrzeń w swoim mieszkaniu, miejsce na poruszanie się bez wrażenia, że każda szafka i szuflada są wypełnione po brzegi i zaraz eksplodują. Nie zaszkodzi też odrobina wolnego miejsca na półkach i stolikach.

4. Jeśli chodzi o kupowanie kosmetyków, to w sierpniu kupiłam tylko jeden żel pod prysznic. We wrześniu też nie robiłam żadnych zakupów, aż do ostatnich kilku dni kiedy niestety musiałam zaopatrzyć się w trochę rzeczy. Nie kupiłam jednak niczego na zapas, tylko kosmetyki, które będą mi potrzebne np. za tydzień, góra dwa tygodnie. 


I co na tym zyskałam?


Naprawdę dużo!

1. Zmniejszyłam swoje zapasy i dzięki temu w tym tygodniu mogłam wybrać się na zakupy bez poczucia winy. Udałam się do sklepu i kupiłam potrzebne mi rzeczy bez tej nieprzyjemnej myśli, że wydaję pieniądze na coś niepotrzebnego. 
Dopiero teraz widzę, jaką przyjemność dają takie zasłużone zakupy.

2. Mogę z czystym sumieniem pozwolić sobie na coś droższego, ale planowanego i potrzebnego.
Kiedyś kupowałam przeróżne rzeczy bo promocja, bo okazja, bo ładnie wygląda. Potem nie chciałam już wydać pieniędzy na coś, co naprawdę chciałam mieć, bo przecież było tyle tego badziewia w kolejce do zużycia. 
 Teraz - poszłam na zakupy i wybrałam rzeczy zaplanowane, dobrej jakości, które naprawdę świadomie chciałam mieć.

3. Uświadomiłam sobie, że promocja nie zając i nie ucieknie
Kiedyś chomikowałam mnóstwo rzeczy, bo trafiałam na promocje. A przecież one są ciągle! Teraz czekałam, aż dany kosmetyk będzie na wykończeniu i okazało się, że w takim momencie promocje też były i udało mi się kupić potrzebne kosmetyki w korzystnych cenach.
Mogę powiedzieć, że oduczyłam się tego przymusu kupowania kosmetyków za każdym razem, gdy widziałam je w obniżonej cenie. Oczywiście można dać się skusić na jakąś epicką promocję, ale nawet wtedy warto sięgnąć tylko po to, co naprawdę jest lub niedługo będzie nam potrzebne.

4. Nie kupowałam kosmetyków i dzięki temu mogłam przeznaczyć pieniądze na inne przyjemności bez poczucia, że rujnuję domowy budżet.
W ostatnim czasie pozwoliłam sobie na większe zakupy wosków Yankee Candle, co sprawiło mi niemałą radość. Przypomniałam też sobie o ulubionej grze komputerowej i kupiłam jej nową wersję.
Pozwoliłam też sobie na kolację z mężem w dobrej restauracji i wyjście do kawiarni - bez poczucia winy :)

5. Nauczyłam się bardziej rozważnych zakupów - kupuję rzeczy, które miałam na oku od dawna, konkretne, upatrzone produkty. Daje mi to czas na rozejrzenie się za sklepem, który ma dany kosmetyk w najlepszej cenie, ewentualnie za jakąś promocją i przede wszystkim - na poczytanie recenzji. 
Koniec ze spontanicznymi zakupami i gromadzeniem kosmetyków, z których potem nie będę zadowolona!

6. Zauważyłam, że wyjście z mężem czy znajomymi do centrum na kawę czy po jedną, wcześniej upatrzoną rzecz może być przyjemnością samą w sobie, nie musi być rozczarowaniem tylko dlatego, że nie wróciłam z torbą pełną nowości. Nie tylko zakupy mogą dawać przyjemność!

7. Nadmiar gotówki w portfelu już tak nie swędzi - niech sobie tam poleży dopóki coś nie będzie mi naprawdę potrzebne :P


Podsumowując:


Nie stałam się nagle ideałem i nie przestałam lubić zakupów - to chyba nigdy nie nastąpi ;) Nauczyłam się jednak, że zakupy to nie jedyna przyjemność w życiu. I przede wszystkim - że zakupy zaplanowane i  zasłużone dają dużo większą przyjemność - kupujemy wtedy bez poczucia winy i ze świadomością, że zyskujemy coś, czego naprawdę chcemy i z czego będziemy zadowolone. 
Co więcej - zauważyłam, jak ważna jest przestrzeń w życiu - nie można czuć się uwiązanym przez swoje rzeczy, "bo coś czeka na zużycie", albo "nie mam gdzie postawić kubka z herbatą, bo wszędzie stoją jakieś pierdoły" czy też "kupiłam na promocji 5 żeli pod prysznic, których zapach jednak średnio mi się podoba i teraz muszę czekać pół roku na zakup żelu, którego naprawdę chcę". 

Akcję uważam za udaną, bo wiele się nauczyłam i wyrobiłam w sobie parę zdrowych nawyków.
Oby udało mi się o tym nie zapomnieć :)




czwartek, 26 września 2013

pielęgnacja ciała po rosyjsku - Planeta Organica, krem do ciała z rokitnikiem

Od jakiegoś czasu regularnie robię zamówienia ze sklepów z kosmetykami rosyjskimi. Odkąd odkryłam ich genialne działanie na moje włosy i po raz pierwszy przestałam nienawidzić mycia włosów i stosowania odżywki a nawet te zabiegi polubiłam, jestem im wierna. Stosuję też oczywiście inne produkty, zdarzają się perełki również i stacjonarnie, ale jednak zawsze choć część mojej włosowej pielęgnacji pochodzi zza wschodniej granicy. 

Ostatnim razem z ciekawości postanowiłam również dorzucić  do zamówienia coś do pielęgnacji ciała. Czy w tym wypadku też był zachwyt? Zapraszam do lektury.

Planeta Organica - krem do ciała Rokitnik



Od producenta

- krem do ciała na bazie organicznego oleju z rokitnika arktycznego (ta odmiana rokitnika jest niezwykle bogata w składniki odżywcze);
- regeneruje skórę;
- działa odmładzająco, zapobiega procesom starzenia się skóry;
 - zawiera również olej z owoców dzikiej róży, proteiny pszenicy i olej z lnu.
 - nie zawiera sztucznych barwników ani parabenów;
- nie testowany na zwierzętach.

Szczegóły techniczne

Krem otrzymujemy w zakręcanym słoiczku typowym dla kremów i maseł do ciała. Co ciekawe, dostajemy aż 300 ml produktu, więc więcej niż to zazwyczaj bywa, a cena jest przystępna - 20zł.

Konsystencja typowo kremowa, nie przypomina balsamu ani masła, tylko właśnie gęsty krem. Przypomina mi trochę serek homogenizowany :D

Kolor - lekko żółtawy, trochę jak masło (takie jadalne :P).


Pachnie przyjemnie, rokitnikowo - jeśli kiedyś jadłyście cukierki z rokitnikiem (w Niemczech dość popularne), to pachnie dokładnie tak samo - odrobinę słodko, roślinnie. Dla mnie jest to dość neutralny zapach, nie powala na nogi, jest subtelny, ale też można go uznać za przyjemny. Nie powinien nikomu przeszkadzać. 

Skład zachwyca - rokitnik zaraz po wodzie, mamy też inne oleje. Brak parabenów i silikonów :)

Skład INCI: Aqua, Hippophae Rhamnoides Pulp Oil (organiczny olej rokitnika) Glyceryl Stearate, Cocoglycerides, Sodium Stearoyl Glutamate, Octyldodecanol, Glycerin, Glyceryl Stearate Citrate, Rosa Canina Fruit Oil (olej z dzikiej róży), Linum Usitatissimum Seed Oil (olej syberyjskiego lnu), Tocopherol(Wit. E), Hydrolyzed Wheat Protein (proteiny pszenicy), Parfum, Citric Acid, Benzyl Alcohol, Benzoic Acid, Sorbic Acid.

Skład pochodzi ze strony Bioarp.pl

Moja opinia

Na początek - przyjemna konsystencja. Taki puchaty, gęsty krem, który bezproblemowo się rozsmarowuje, o ile nie przesadzimy z ilością.

Po raz pierwszy miałam do czynienia z naturalnym kosmetykiem do nawilżania ciała, zazwyczaj smarowałam się (z lepszym i gorszym skutkiem) silikonowymi mazidłami, i zazwyczaj drażniła mnie taka dziwna powłoczka pozostająca na ciele, albo brak rezultatów. 

W przypadku rokitnikowego kremu czekała mnie miła niespodzianka. Krem jest dość gęsty i bogaty, ale rozprowadził się bez problemu. Wchłonął się pozostawiając uczucie nawilżenia i tego, że "coś na skórze jest i działa". Absolutnie nie było jednak mowy o tłustej warstwie, lepkości czy czymkolwiek, co mogłoby mi przeszkadzać.
Bardzo miła odmiana, i chyba ciężko będzie mi wrócić do maseł z silikonem, chyba zacznę ich unikać.

Co do działania - krem bardzo dobrze nawilża ciało, nie tylko do następnego prysznica. Skóra jest gładka i nawilżona, po pewnym czasie zauważyłam, że spokojnie mogę się nim smarować co 2-3 dni i skóra nie przesusza się tak szybko. Dodam, że na ciele mam skórę normalną, w przypadku suchej pewnie i tak konieczna byłaby codzienna aplikacja.

Miłą odmianą był też przyjemny, ale delikatny i nienachalny zapach. Odpoczynek po masłach typu The Body Shop czy Rituals, których zapach z czasem potrafi zmęczyć...

Dużym plusem jest też pojemność i wydajność - za 20zł otrzymujemy aż 300ml produktu, i naprawdę nie potrzebujemy wiele do nawilżenia całego ciała :)




Dostępność

sklepy internetowe (ja kupiłam w Kalinie), być może również sklepy zielarskie

Cena

20zł / 300ml (może się nieco różnić w zależności od sklepu)


Podsumowując:

Jest to bardzo dobrze nawilżający kosmetyk o świetnym składzie i w, moim zdaniem, przystępnej cenie.  Jeśli do tej pory miałyście do czynienia tylko z silikonowymi mazidłami, to bardzo polecam wypróbowanie czegoś innego, jeśli od dawna lubicie naturalne kosmetyki - polecam tym bardziej.



niedziela, 22 września 2013

nowości Yankee Candle już do mnie dotarły: Halloween & Christmas :)

Jeszcze nawet nie zdążyłam stopić jesiennych nowości, a już pojawiły się zapachy na Halloween i zimę/Boże Narodzenie...Yankee Candle z pewnością się nie obija :P



Nowości na zimę były już dostępne w Niemczech od kilku tygodni, natomiast jak tylko dowiedziałam się, że w tym roku również zapachy halloweenowe pojawią się w formie tart, postanowiłam poczekać, aż i one będą dostępne. 

Po przeprowadzce niestety nie mam już stacjonarnego sklepu YC pod nosem tak,jak było to wcześniej, ale od czego jest internet ;)

Zakupy poczyniłam w sklepie Sunflower-Design.

Ceny wosków wahają się od 1,59 do 1,90 Euro.

W sumie zamówiłam 11 tart :)


Winter Wonderland

Jeden z moich ukochanych zapachów YC, magia zimy i świąt zamknięta w pachnącej tarcie. Ten zapach kupiłam kiedyś podczas swoich pierwszych zakupów w sklepie YC, razem z Soft Blanket, więc mam do niego ogromny sentyment.
Wosk ten pachnie naprawdę magicznie, takim spokojnym zimowym dniem, gdy czyściutki, biały śnieg skrzypi nam pod butami, niebo jest bezchmurne, a my mamy czas na spokojny spacer w ogrodzie, lesie czy parku pełnym świerków.
Przypomina mi zimę z czasów dzieciństwa, podczas przerwy świątecznej, i bitwy na śnieżki...

Ten zapach jest wycofywany (why?!) i pomimo starań, żeby zaopatrzyć się jeszcze w mały zapas, nigdzie go stacjonarnie nie widziałam, nie miał go też sklep CandleRoom, gdzie zamawiałam jakiś czas temu woski podczas promocji. 
Na szczęście tutaj był i zamówiłam od razu trzy :)



Honey & Spice

Długo byłam uprzedzona do tego zapachu, myślałam, że to kolejny mocno przyprawowy zapach Yankee, niewiele różniący się od Sparkling Cinnamon, Kitchen Spice, Warm Spice i innych tego typu zapachów które, choć udane, powoli zaczęły mi się nudzić. 
Jakiś czas temu jednak miałam okazję powąchać dużą świecę i...przepadłam. 
Wcale nie jest to ostry, przyprawowy zapach - pachnie raczej jak ciasteczka, mamy tu miód, cukier trzcinowy, odrobina cynamonu i ja wyczułam też kakao. Bardzo spożywczy, ciepły i przyjemny zapach, nie przypomina wcale tak bardzo innych zapachów YC.
Jak to jednak zwykle bywa, jak czegoś chcę, to tego nie ma. Wosków nie było ani stacjonarnie, ani w CandleRoom. Na szczęście Sunflower wspomógł ;)

A teraz czas na nowości w asortymencie YC:


Witches Brew

Zapach, który fascynował mnie od dawna. Naczytałam się recenzji jak to nadaje się idealnie na wieczór z horrorem, jak to pachnie ziemią, tajemniczymi ziołami, paczuli...Niestety, nigdy nie był u nas dostępny w formie tarty...aż do teraz!
Zamówiłam w ciemno aż trzy na raz i powiem Wam, że nie żałuję. Jeszcze nie topiłam, ale już wiem, że będzie to intesywny i bardzo tajemniczy zapach. Absolutnie nie śmierdzi męskimi perfumami, jak większość zawierających paczuli (trochę się tego obawiałam). 
Rzeczywiście czuję w nim coś z ziemi (a może to autosugestia? :P), coś pieprznego i coś z ziołowej mikstury. Może nie brzmi zachęcająco, ale możecie mi wierzyć, że jest to zapach bardzo wyjątkowy, w kolekcji YC nie ma chyba niczego podobnego. Będzie świetny do tworzenia klimatu podczas oglądania horrorów ;)


Candy Corn

Tego zapachu nie byłam sobie w stanie wyobrazić, nigdy nie jadłam słynnych candy corn. Na zimno pachnie mi jak taki słodki, ciągnący się cukierek z jakąś nutą, którą ciężko mi opisać. Coś jakby dym z fajerwerków? Kojarzy mi się trochę z wesołym miasteczkiem albo jakimś festynem dla dzieci i sprzedawanymi na nich cukierkami...Kolejny nostalgiczny zapach przypominający dzieciństwo. 

I wreszcie świąteczno-zimowe nowości:


Christmas Memories

Jest to zapach w połowie przyprawowy, w połowie ciasteczkowy.
Dla mnie jest to trochę jakby grzane wino z plasterkiem pomarańczy postawione obok tacy pełnej pierniczków. Jest w nim coś z Kitchen Spice (przyprawy + odrobina pomarańczy), ale wyraźnie też czuć świąteczne wypieki, wg. mnie pierniczki :) 
Bardzo podoba mi się ten zapach, uwielbiam pierniczki!

Season of Peace

Zagadkowy, trudny do opisania zapach. Wyraźnie czuć tam miętę pieprzową, coś drzewnego i jeszcze jakieś inne, trudne do zdefiniowania nuty. Całość przywołuje na myśl mróz, lód, taką niczym nie zakłóconą ciszę w zimie, gdzieś z daleka od ludzi.
Podczas gdy Winter Wonderland to zima niezbyt mroźna i pełna ciepłej atmosfery, tak tutaj mamy bezlitosną, mroźną zimę gdzieś w górach czy lesie. Powinien to być dobry zapach na wyciszenie się :)

Snowflake Cookie

Zapowiada się bardzo smakowicie - maślane, kruche ciasteczka, takie jeszcze nie ostygnięte.  Do tego coś jakby waniliowa polewa i cukrowa posypka. Brak przypraw, cynamonu i całej reszty. Moim zdaniem będzie to zapach słodki, ale raczej subtelny, nie przytłaczający. Nie powinien być mdły.
------------------------------------------------------

Nie kupiłam czwartej nowości, Merry Marshmallows. Po pierwsze, nie jestem ogromną fanką pianek, kojarzą mi się raczej z niezdrową przekąską uwielbianą tylko przez dzieciaki a już na pewno nie przypominają w żaden sposób o zimie czy świętach. Może kiedyś, jeśli będę miała okazję powąchać w sklepie i się spodoba...Póki co - raczej nie kusi.

sobota, 21 września 2013

moja aktualna pielęgnacja cery i kilka nowości

Jako że dawno nie robiłam zakupów, ale za za to skutecznie zużywam swoje zapasy, to postanowiłam pokazać Wam, co aktualnie stosuję i jak wygląda moja jesienna pielęgnacja.
Dodam też krótkie opinie na temat od niedawna stosowanych kosmetyków :-)

Przy okazji prezentuję uroczy i bardzo klimatyczny sekretarzyk, który zastaliśmy w nowym mieszkaniu :-) Okazał się idealnym miejscem do prezentacji kosmetyków!

Na początek oczyszczanie twarzy:



1.  Sanoflore - Aromatyczny żel oczyszczający. Jeden z moich KWC, pisałam już o nim TUTAJ

2. Tołpa DermoFacePhysio - płyn micelarny do mycia twarzy i oczu. Do oczu sprawdza się tak sobie, ale ja i tak micele stosuję głównie do przemywania twarzy w ciągu dnia, i w tej roli sprawdza się świetnie. Recenzja wkrótce.

3. Balea Augen Make-Up Entferner. Świetny płyn, do tego tani jak barszcz. Oczywiście jednofazowy, nie cierpię tłustej warstwy. RECENZJA

4. Bio-Essence - Olejek do demakijażu z oliwą z oliwek. Używam go już od końca maja (prawie codziennie) i jeszcze mam nieco ponad 1/3...Niekończący się produkt :P Bardzo dobrze zmywa makijaż, wręcz rozpuszcza go, doskonale radzi sobie z kremem BB czy podkładem...Na pewno pozostanę przy takim stylu demakijażu. RECENZJA

5. Lirene - żel peelingująco-wygładzający. Wykorzystuję go jako peeling (1-2 razy w tygodniu), ponieważ jest dość mocny, ale jednak delikatniejszy niż tradycyjne peelingi. Powoli jednak odchodzę od mechanicznych peelingów..... RECENZJA

6. HadaLabo Tamagohada Daily Face Wash AHA + BHA - Czyli kolejna tubkowa pianka,ale tym razem coś lekko złuszczającego, z kwasami. Niby można stosować codziennie, ja stosuję do głebszego oczyszczenia co 2-3 dni. Na razie dobrze wpływa na moją cerę, ładnie wygładza i rozjaśnia, nie podrażnia - ale to dopiero pierwsze wrażenia.


Nawilżanie & inne


1. Uriage - woda termalna. Woda termalna na dobre zastąpiła mi toniki, tą lubię za to, że nie trzeba jej osuszać. W Niemczech niestety jej nie ma, zastąpi ją więc prawdopodobnie Avene, ale może kiedyś przy okazji kupię ją kiedyś w Polsce.

2. Uriage Hyseac - Filtr matujący SPF 30. Bardzo dobrze chroni, rzeczywiście trochę matuje, nie przysparza żadnych problemów. Bardzo polubiłam, w przyszłe lato będę szukać wersji SPF 50.

3. Bioderma Hydrabio Legere - lekki krem do cery odwodnionej i wrażliwej. Dobrze nawilża, daje takie uczucie nawilżenia "wewnątrz", bez warstwy siedzącej na skórze. Praktyczne opakowanie. Na recenzję przyjdzie czas, gdy go wykończę, uważam, że trzeba trochę czasu, żeby wyrobić sobie prawdziwą opinię o kremie do twarzy. Póki co - bardzo na plus.

4. HadaLabo Shirojyun - duet lotion & milk z kwasem hialuronowym, arbutyną i wit.C. Ma nawilżać i  rozjaśniać. Póki co - bardzo lubię, są to lekkie, ale świetnie nawilżające produkty i rzeczywiście mam wrażenie, że wszelkie blizny i ślady jakby szybciej bledną.  Na razie stosuję je tylko na noc, ale gdy wykończę Biodermę, będą też pełnić funkcję nawilżaczy na dzień.

5. Juju Cosmetics - AquaMoist Hyaluronic Acid Essence, czyli serum z kwasem hialuronowym. Zawiera wodę i kwas hialuronowy, plus konserwant. Żadnych zapychaczy, nic, co siedziałoby na skórze i przeszkadzało. Stosuję dopiero od tygodnia, mogę jednak już powiedzieć, że świetnie nawilża i sprawia, że wstając rano zamiast uciekać z krzykiem,mogę z zadowoleniem spojrzeć w lustro :P Oby dalej było z nią tak dobrze :)





1. Ava Laboratorium - Aktywny krem pod oczy BIO rokitnik. Mi trudno ocenić działanie kremów pod oczy, na razie mogę powiedzieć, że bardzo dobrze nawilża i nie robi krzywdy. Poza tym powinien również wygładzać drobne zmarszczki i działać anystarzeniowo. Ale na to potrzeba czas, więc zobaczymy :)

2. FlosLek - Żel ze świetlikiem zieloną herbatą do powiek i pod oczy. Stosuję go rano, trzymam w lodówce. Świetnie redukuje opuchliznę, odświeża, lekko nawilża. Jako jedyny produkt pod oczy może nie wystarczyć, ale na rano jest idealny. Wieczorem sięgam po krem z Avy.

3. Alverde Calendula - pomadka nagietkowa. Genialny, naturalny kosmetyk. Już nie szukam niczego innego do pielęgnacji ust. Dodam, że lepsza niż wersja z mandarynką. RECENZJA

4. Khadi Neem - maseczka glinkowa z dodatkiem Neem, do cery normalnej i tłustej. Świetna maseczka,przekonałam się do glinek i już z nich nie zrezygnuję. Świetnie oczyszcza i odświeża, podobno również detoksykuje. Ma przyjemny, ziołowy zapach, który bardzo lubię. Recenzja wkrótce.

5. My Beauty Diary - Cherry Blossom Masks - sheet masks tajwańskiej firmy My Beauty Diary. Działanie podobne do innych masek tej firmy, np. wersji Black Pearl (RECENZJA). Wszystkie maski tej firmy pięknie nawilżają i rozjaśniają cerę, nadają jej wypoczęty, świeży wygląd na długo. Bardzo lubię, chętnie wypróbuję inne rodzaje.



To już wszystko :) Sporo tego, ale oczywiście nie nakładam tego wszystkiego na siebie codziennie. Póki co taka pielęgnacja sprawdza się u mnie bardzo dobrze, ostatnio cera trochę wariowała, ale to chyba ze względu na stres przeprowadzkowy i teraz powoli wraca do normy. 

Znacie może któreś z tych produktów? Co o nich myślicie? :)

PS. Recenzje wkrótce! O czym chciałybyście przeczytać najpierw?

PS2. Macie ochotę na zdjęcia tego, jak i gdzie przechowuję swoje kosmetyki i jak to wszystko wygląda? Nowe mieszkanie już praktycznie urządzone, więc chętnie Wam pokażę, gdzie mieszkają moje mazidła :)

środa, 18 września 2013

Balea Augen Make-Up Entferner, czyli tani i świetny płyn do demakijażu oczu

Jeśli czytacie uważnie moje wpisy, to wiecie, że nigdy przenigdy nie zmywam oczu żelem czy pianką do mycia twarzy. Moim zdaniem: piana + oczy = niezbyt dobre połączenie. Szczypie, podrażnia, do tego trzeba trzeć przy spłukiwaniu i potem wycieraniu...Myjąc twarz żelem zawsze omijam okolice oczu. 



Co do miceli - czasem sprawdzają się w tej roli, ale znam kilka miceli które świetnie wpływają na moją cerę i doskonale nadają się do odświeżenia twarzy w ciągu dnia, ale nie do końca radzą sobie z makijażem oczu...Nie zamierzam z tego powodu zrezygnować z produktu, który tak dobrze działa na moją cerę :)
Dodatkowo - micele, szczególnie te oparte na wodzie termalnej, bywają drogie. Po co marnować je na demakijaż oczu, skoro z tym zadaniem może poradzić sobie kosmetyk za kilka złotych?
 
A więc - pozostają mi płyny do demakijażu oczu i praktycznie zawsze mam taki kosmetyk w swojej łazience. Taka forma demakijażu oczu odpowiada mi najbardziej, dodatkowo łatwo taką małą buteleczkę zabrać w podróż. :)

Tym razem mowa o:

Balea Augen Make-Up Entferner


Od producenta

Jak to Balea - nie obiecuje cudów. 

- delikatnie usuwa makijaż;
- dzięki zawartości aloesu działa kojąco i nawilża;
- nie podrażnia i nie pozostawia tłustej warstwy;
- przebadany dermatologicznie i okulistycznie.

 
Szczegóły techniczne

Mała, poręczna buteleczka mieści w sobie 100 ml przezroczystego płynu. Dozownik działa bez zarzutu, nie wylewa nam się za dużo płynu podczas aplikacji. Jest to płyn jednofazowy, a więc nie musimy się obawiać tłustej warstwy.
Ma delikatny, świeży zapach.


Moja opinia

Powiem krótko - płyn jest świetny. Dobrze zmywa makijaż, i nie trzeba przy tym długo pocierać oczu. Cienie, tusz do rzęs i kredki schodzą bez problemu, nie wypowiem się tylko na temat makijażu wodoodpornego, ponieważ takowego nie stosuję.
Przy wielu płynach i micelach mam tak, że okolica oczu wydaje się czysta, ale rano widzę rozmazane ślady po tuszu do rzęs...W tym przypadku takiego problemu nie ma.
Nie zaobserwowałam też podrażnienia.
Płyn nie zostawia tłustej warstwy, co dla mnie jest bardzo ważne - płyny dwufazowe nie tylko mnie irytują, ale też czasem wzmagają wypadanie rzęs.
Wiem jednak, że dla miłośników takich rozwiązań Balea ma również w ofercie płyn dwufazowy.

Wydajność bardzo w porządku - buteleczka wystarcza mi na miesiąc do półtora miesiąca. 

Jedynym minusem jak dla mnie jest obecność środka zapachowego - zapach jest przyjemny, ale moim zdaniem w przypadku kosmetyku do oczu, jest to składnik zupełnie zbędny, a wręcz niepożądany. Na szczęście nie podrażnia, więc nie jest to ogromny minus, ale mimo wszystko - wolałabym, żeby tego składnika tu nie było.

Cena
ok. 1,35 Euro / 100ml

Dostępność
drogerie DM



Podsumowując:
Bardzo polecam, jest to płyn, który zapewnia nam dokładny demakijaż oczu i to bez podrażnień czy tłustej warstwy. Dodatkowo jest taniutki i w miarę wydajny. 
Jeśli tylko macie dostęp do DM, albo wybieracie się tam czasem na zakupy - warto pamiętać o tym kosmetyku.

poniedziałek, 16 września 2013

foaming net - czyli piana nie z tej ziemi (oczyszczanie twarzy)

Niedawno pisałam Wam o azjatyckich produktach do oczyszczania twarzy, między innymi na przykładzie takiego myjadła z Kose: KLIK

Są to po prostu wszelkiego rodzaju pianki i krem do mycia twarzy w formie gęstej pasty. Zaleca się stosowanie ich z użyciem tzw. foaming net (w wolnym tłumaczeniu autorki: spieniacz :P). Można oczywiście tego typu produkty stosować jak najzwyklejszy krem do mycia twarzy i spienić go w wilgotnych dłoniach czy na twarzy. Po co nam więc taka cudaczna siateczka? O tym za chwilę :)


W stanie nieużywanym wygląda tak:



Swoją siateczkę zakupiłam w sklepie Muji za 2,25 Euro. 
Według producenta jedna siateczka może być używana przez 3-4 miesiące.

Ale po co?


Zalety stosowania foaming net, według producentów i internetu:

- Po pierwsze - Azjatki mają świra na punkcie nie naciągania skóry podczas jakichkolwiek zabiegów pielęgnacyjnych. Kremy czy sera są delikatnie wklepywane, nic dziwnego więc, że nie przepadają również za zbyt mocnym pocieraniem twarzy żelem/kremem do mycia i spienianiem go bezpośrednio na twarzy poprzez tarcie wilgotnej skóry.
Gęsta, puszysta piana tworzy niejako barierę pomiędzy dłońmi a skórą i podczas oczyszczania buzi nie trzemy ani nie naciągamy twarzy.

- Po drugie - Umożliwia bardziej ekonomiczne wykorzystanie produktu do oczyszczania. Wystarczy niewielka ilość do stworzenia mnóstwa piany i umycia twarzy, a więc nasz kosmetyk jest przez to dużo bardziej wydajny. 

- Po trzecie - (To jest akurat najtrudniejsze do udowodnienia) - Twierdzi się, że w ten sposób spieniony produkt oczyszcza nie tylko delikatniej, ale też skuteczniej, jest w stanie lepiej wniknąć w pory i zapewnić głębsze oczyszczenie. 

- Po czwarte - Oczyszczanie twarzy w ten sposób jest najzwyczajniej w świecie dużo przyjemniejsze i bardziej relaksujące - kto nie lubi takiego małego rytuału oczyszczania z puszystą, gęstą pianką w roli głównej? :) 


Ale z czym?


W wersji azjatyckiej są to najczęściej tzw. foaming clanser, foaming wash, creamy foaming wash i inne. Po prostu gęsta, kremowa pasta w tubce, którą potem możemy spienić.
Jestem pewna, że tą metodą można zastosować również do niektórych kosmetyków dostępnych na naszym rynku, szczególnie tych pieniących się i o gęstszej kremowej lub kremowo-żelowej konsystencji.
Może się nie sprawdzić w  przypadku w ogóle nie pieniących się i bardzo rzadkich żeli. 

I jak to wygląda?


O tak: :)

1. Nakładamy odrobinę na zwilżoną siateczkę


2. Zwijamy nieco siateczkę i energicznie pocieramy przez chwilę.
Pojawia się piana...


3. ...i więcej piany:


4. I gotowe!



Przyznacie, że to imponująca ilość jak na tak małą ilość użytego kosmetyku.
Dodam, że bywają cleansery, z których da się wycisnąć jeszcze więcej piany.

Niektórym wychodzą takie kosmiczne ilości:



Siateczka oczywiście nie bierze bezpośredniego udziału w myciu twarzy, pianę wyciskamy na dłonie, przenosimy na twarz i myjemy buzię :)

Jest to naprawdę przyjemne - piana jest gęsta, kremowa, ktoś porównał tak powstałą pianę do marshmallows, mi za to przypomina trochę piankę do golenia :D
Dodatkowo taki zabieg jest dużo delikatniejszy dla skóry niż tradycyjne mycie, po którym czasem moja twarz jest zaczerwieniona i jakby rozpulchniona, albo ściągnięta...Po myciu z siateczką nic takiego nie ma miejsca..

Po umyciu buzi trzeba oczywiście wypłukać porządnie siateczkę i najlepiej powiesić ją gdzieś do wyschnięcia. Ja wieszam swoją na małym wieszaczku (z gatunku tych samoprzylepnych) obok lustra w łazience. 

Po 3-4 miesiącach należałoby ją wymienić. Ja swoją mam już półtora miesiąca, na razie wciąż prezentuje się tak samo, jak na początku, nic się z nią nie dzieje.


Podsumowując:

Nie jest to może przedmiot niezbędny do życia, ale na pewno warty wypróbowania.
Oczyszczanie twarzy w taki sposób zmienia się w mały rytuał, jest dużo delikatniejsze od tradycyjnej aplikacji. Skóra na pewno będzie nam wdzięczna a i my będziemy miały z tego dużo przyjemności :)
Trzeba jednak pamiętać, że nie sprawdzi się z każdym produktem do mycia twarzy - jest idealna dla azjatyckich pianek a także dla wszelkiego rodzaju kremowych kosmetyków do oczyszczania dostępnych na naszym rynku. 

Cena
W zależności od producenta i sklepu - od kilku do kilkunastu zł. Ja swoją kupiłam za 2,25 Euro.

Dostępność
Sklepy Muji, internet.


sobota, 14 września 2013

plany zakupowe na jesień :)

Oto rzeczy, które od jakiegoś czasu znajdują się na mojej liście chciejst, i które zamierzam przygarnąć tej jesieni, jak tylko zakończę swoją Akcję Minimalizm :)

Muszę powiedzieć, że Akcja Minimalizm sprawia mi dużo satysfakcji - po pierwsze, grzecznie zużywam zapasy i zmniejszam ich ilość, a co lepsze - mogę teraz z czystym sumieniem zaplanować kolejne zakupy wiedząc, że naprawdę tych rzeczy potrzebuję. I to nie są rzeczy potrzebne "na za pół roku", tylko na teraz, lub w najbliższej przyszłości. Chyba częściej muszę robić sobie taki odwyk ;)

Zakupy kosmetyczne


1. Pharmaceris T, Sebo-Almond Peel 5% - krem peelingujący I stopień złuszczania


2. Pharmaceris T - Sebo-Micellar - płyn micelarny  (ponowny zakup)


3. Soap & Glory - Clean On Me shower gel


4. Clarins Pore Minimizing Serum

5. Hakuro H55 - pędzel do nakładania pudru (w moim przypadku do prasowanego)



6. The Body Shop - Gentle Eye Make-Up Remover



7. Avene Cold Cream, Creme Mains (krem do rąk) (ponowny zakup)


To tyle, jeśli chodzi o planowane zakupy kosmetyczne na najbliższe 2-3 miesiące. Mam jeszcze spore zapasy jeśli chodzi o produkty do oczyszczania twarzy i demakijażu, podobnie z pielęgnacją ciała. W tych kategoriach planuję coś kupić dopiero w okolicy świąt Bożego Narodzenia ;)
Ewentualnie trzeba będzie zaopatrzyć się w coś pod prysznic, i to chyba tyle :)

Zakupy niekosmetyczne

 

1. Mikser do przyrządzania koktalji owocowych i warzywnych,
np. Braun Multiquick 5 Standmixer 2050



Tutaj miałabym do Was ogromną prośbę:
Jeśli jesteście w temacie domowych koktajli, jaki mikser polecacie? Mam już ręczny blender Bosch'a, ale on nie jest w stanie wszystkiego rozdrobnić, daje radę tylko z koktajlami mlecznymi, bananowymi itp. Potrzebuję czegoś, co poradzi sobie z koktajlami warzywnymi (np. z pietruszki, jarmużu itp.) i również owocowymi, niekoniecznie z dodatkiem mleka czy jogurtu.  

Jakie funkcje powinien mieć dobry mikser tego typu?
Na co zwrócić uwagę?
Chciałabym coś w przyzwoitej cenie, tak do 300-350zł. 

Będę Wam bardzo wdzięczna :) 






środa, 11 września 2013

The Secret Soap Store - krem do rąk 20% Shea (trawa cytrynowa)

Na pewno każda z Was słyszała już nie raz o marce The Secret Soap Store - ja słyszałam sporo, i były to głównie pozytywne opinie. Polska marka, do tego przyzwoite składy, nie ustępujące w niczym tym z L'Occitane...A jednocześnie jest to marka dużo bardziej przystępna cenowo. Niestety, słaba dostępność zniechęcała - nie wiem jak Wy, ale ja niechętnie kupuję coś przez internet jeśli nie miałam możliwości wcześniejszego spróbowania danego produktu, tym bardziej, jeśli na rynku mamy taki wybór kosmetyków dostępnych stacjonarnie...
Ale....udało się dorwać TSSS stacjonarnie, a konkretnie w Galerii Krakowskiej w części drogeryjnej apteki Mediq :) 

Jak wrażenia i jak ten krem ma się do często porównywanego z nim kremu do rąk L'Occitane? 

Zapraszam do czytania :)

The Secret Soap Store - krem do rąk 20% Shea (trawa cytrynowa)





Krem przychodzi do nas zapakowany w prosty, kojarzący się "ekologicznie" kartonik. 

Nie wiem jak Was, ale mnie cieszą takie szczegóły i lubię, gdy kosmetyk jest bezpiecznie zapakowany. Wiem wtedy, że dotrze do mojego domu w stanie nienaruszonym ;)





Od producenta




Szczegóły techniczne

Wybrałam krem o zapachu trawa cytrynowa, ale do wyboru było też kilka innych - zielona herbata (na którą chętnie skuszę się przy następnej okazji), porzeczka, pasiflora, wanilia...
Duży plus dla drogerii za to, że każdy zapach miał tester, więc nie kupowałam w ciemno :)

Zapach jest dość intensywny i przyjemny, ale tutaj oczywiście wszystko zależy od indywidualnych upodobań - dlatego dobrze, ze jest tyle zapachów do wyboru, każdy znajdzie coś dla siebie.

Co do konsystencji - przypomina gęstą, białą pastę. Bez problemu się rozsmarowuje i wchłania dość szybko, jedynie przez chwilkę czujemy delikatną warstwę na dłoniach, i zaraz potem możemy wracać do swoich zajęć bez obawy, że się do czegoś przykleimy ;)

Nakrętkę niestety musimy odkręcać, wiem, że niektórych to drażni, dla mnie to nie jest jakiś ogromny minus, tym bardziej, że krem nie jest tłusty. Poza tym większość kremów "z wyższej półki", np. L'Occitane ma dokładnie taki sam dozownik. 



Moja opinia

Na początek - polubiłam świeży i relaksujący zapach trawy cytrynowej, który jeszcze dobrą chwilę utrzymuje się na dłoniach. 

Poza tym konsystencja - gęsta i kremowa, ale łatwa do rozprowadzenia i szybko się wchłaniająca.

Ogromny plus za brak silikonów, które u mnie w przypadku kremów do rąk dają złudne uczucie gładkości, a w rzeczywistości wysuszają. Przekonuję się o tym po każdym umyciu rąk, gdy używam takiego kremu.


Krem bardzo dobrze nawilża i wygładza dłonie.

A jak wypada w porównaniu ze słynnym L'Occitane?


Dużo lepiej! Przede wszystkim L'Occitane (pewnie dzięki silikonom) dawał mi uczucie idealnie miękkich i gładkich dłoni od razu po aplikacji, ale po każdym umyciu dłonie były znowu suche, piekące, w zimie w dodatku z pękającą skórą pomiędzy palcami. W przypadku TSSS nie ma mowy o takim wrażeniu, krem naprawdę nawilża i pielęgnuje dłonie. Stosując go regularnie możemy odczuć, że utrzymuje skórę dłoni w przyzwoitym stanie, nie pozwalając na przesuszenie. 

Konsystencja - oba kremy mają przyjemną konsystencję i dobrze się wchłaniają, ale w przypadu L'Occitane to pewnie - powtórzę się - zasługa silikonów. 

Skład - oba kremy zawierają sporą dawkę masła shea i innych olejów (w przypadku TSSS mamy olej awokado i również mocznik oraz pantenol), ale też i trochę chemii. 

Zapach - to chyba jedyna kategoria, w której L'Occitane ma przewagę, co nie znaczy, że TSSS pachnie źle. W przypadku tego pierwszego mamy taki naprawdę wyrafinowany, przypominający dobre perfumy zapach i to zarówno w wersji 20% Shea, jak i w wersji kwiatowej. TSSS jednak pachnie też bardzo przyjemnie, i zapach również utrzymuje się na dłoniach. 

Opakowanie - Oba kremy wyglądają bardzo retro, tubki wykonane są z podobnego materiału i są odkręcane. No może L'Occitane prezentuje się nieco bardziej...ekskluzywnie, ale obie formy opakowania bardzo przypadły mi do gustu.

Tutaj link do mojej recenzji dwóch kremów L'Occitane KLIK


Cena
21zł (stacjonarnie)

Dostępność
internet, niektóre drogerie (np. wyżej wspomniana w Galerii Krakowskiej)



Miałyście ten krem? Jeśli tak, to która wersja zapachowa jest Waszym ulubieńcem?

niedziela, 8 września 2013

nowości - Yankee Candle i inne pachnidła

Jeśli chodzi o kosmetyczny ban, to dzielnie się trzymam, nie kupuję prawie nic - wyjątek zrobiłam dla kilku rzeczy, które się skończyły (żel pod prysznic i antyperspirant), za to pozwoliłam sobie na trochę więcej wosków :) Związane jest to z przeprowadzką do nowego miasta, gdzie niestety nie będę już miała stacjonarnego sklepu YC. A więc postanowiłam zrobić sobie mały zapas ;)

Poprzedni haul YC był tutaj: KLIK

A oto co dołączyło do mojej kolekcji od tamtej pory:





A Child's Wish - zaintrygował mnie swoim kwiatowo-trawiastym zapachem z nutką tajemniczości, przypominającym lato z dzieciństwa - chodzą słuchy, że zapach jest bardzo słabo wyczuwalny w trakcie palenia, no ale zobaczymy :)



Loves Me, Loves Me Not

Jeden z moich ulubieńców, pachnie jak polne kwiaty, trawa, słoneczny dzień. Muszę mieć choć jeden w zapasie :)

Vanilla Cupcake - długo się wzbraniałam, bo nie przepadam za mocno waniliowymi zapachami. Jako jedna z nut zapachowych - ok, ale nie w nadmiarze...Naczytałam się jednak, że jest bardzo podobny do mojego ukochanego Red Velvet, więc postanowiłam dać mu szansę. 



Salted Caramel - jesienna nowość. Też się wzbraniałam, bałam się, że będzie mdły...Ale przy kolejnym wąchaniu uznałam, że ten słodko-gorzki zapach bardzo kojarzy mi się z aromatem unoszącym się w kawiarni, czyli czymś, co bardzo lubię...Trzeba spróbować :)



Home Sweet Home, czyli zapas kolejnego z ulubieńców. Zapach wyjętej z piekarnika szarlotki, herbaty, domowego ciepła...Nie może go zabraknąć jesienią i zimą :)



Blissful Autumn, czyli zapach wyjątkowo tajemniczy, jako że w sklepach pojawia się i znika, i choć nie jest wycofywany, to przeważnie go nie ma ;) Tym razem był, więc wzięłam i jak zacznie się jesień (póki co u nas dalej upały...) to na pewno sprawdzę go w akcji.

Soft Blanket - bardzo lubię ten zapach, jest taki przyjemny i kojący. Dawno u mnie nie gościł, więc postanowiłam zaopatrzyć się w dwa.



Sandalwood Vanilla - zapach wycofywany, wiec czemu by nie kupić jeszcze jednego do kolekcji - ot, tak bez powodu ;)

Sugared Apple - jeden z dwóch najbardziej udanych zapachów z zeszłorocznej zimowej kolekcji (zaraz po Winter Wonderland, którego ciężko już niestety znaleźć). Teraz leży sobie w szufladzie i czeka na zimę :)

A teraz kilka pachnideł innych marek, mam je po raz pierwszy, postanowiłam dać im szansę i spróbować, jak wypadają w porównaniu z YC.


Bridgewater Candle Company

Woski przypominają te z YC, są tylko nieco wyższe. Świece natomiast wyglądają nieco inaczej, ogólnie ich produkty kojarzą mi się z czymś bardzo staroświeckim i klimatycznym, czymś, co można by znaleźć w zakurzonej szafie na strychu babci...Taki jest też zapach Solitude, przypomina zapach unoszący się w starodawnym domu, takim pełnym drewnianych, nieco zakurzonych mebli, suszonych kwiatów...Zaintrygował mnie na tyle, że postanowiłam spróbować. Dam znać, jak się spisze :)



Kringle Candle

To marka stworzona, zdaje się, przez syna założyciela Yankee Candle. Mają woski, świece i tealighty, z tym, że woski mają w różnych rozmiarach. Postanowiłam spróbować z tego względu, że mają zapachy, których Yankee często nam żałuje, np. te jedzeniowe, świąteczne, dyniowo-jesienne itp...Tego typu zapachy YC często nie trafiają do Europy, a Kringle - i owszem. Dobrze będzie się przekonać, jak jest z ich jakością :)
Wybrałam dwa zapachy - Fresh Lilac i Pancake Breakfast


A co ciekawegoWy ostatnio paliłyście/topiłyście w swoich kominkach? Co polecacie? I czy słyszałyście może o Bridgewater albo Kringle? :)

piątek, 6 września 2013

polecane kanały Youtube, czyli co ogląda Kirei, gdy nie czyta blogów ;)

Jesteście stricte blogerkami, czy też może tak jak ja lubicie nie tylko poczytać o kosmetycznych skarbach, ale i o nich posłuchać i obejrzeć je w akcji? :) Jeśli należycie do tej drugiej grupy, to zapraszam. Pojawią się nie tylko kosmetyczne vlogerki, ale i inne, wg. mnie interesujące kanały YT.

Kanały  polskojęzyczne

1. Dem w Internetach



Dem prezentuje humor, który nie każdemu musi się podobać. Ja jednak uwielbiam jego ironiczne teksty, genialne miny, oraz specyficzny styl. Trudno w ogóle opisać o co chodzi w tym kanale - są to po prostu filmiki na różne tematy, większość z nich stanowi cykl "Ogarnij się", czyli coś w stylu "Dem radzi, jak żyć". Trzeba zobaczyć, żeby się przekonać o co chodzi i z góry mówię - to nie dla osób, które biorą wszystko na serio i których wszystko obraża. Do Dema trzeba podejść z przymrużeniem oka i przy okazji - dystansem do samego siebie ;)


2. Panna Joanna MakeUp

 
Nie jest to na pewno nowy ani szczególnie mało znany kanał. Ja jednak odkryłam Joannę dość niedawno i z filmiku na filmik coraz bardziej ją lubię - za naturalność, pozytywną energię, to, że pokazuje ciekawe kosmetyki i ma też interesujące vlogi na tematy niekosmetyczne. Polecam :)

Kanały anglojęzyczne


1. Eugenie Kitchen



Tym razem dla odmiany kanał kulinarny, prowadzony przez sympatyczną Azjatkę, która studiowała sztukę gotowania we Francji. Podaje przepisy głównie na desery, ale czasem też proste dania czy przystawki. W prosty sposób wyjaśnia, jak stworzyć te cuda i co lubię - nie podaje przepisów na dania czy ciasta niemożliwe do wykonania w przeciętnych warunkach. W większości składniki są łatwo dostępne i nie potrzeba zaawansowanego sprzętu, a efekty - nieziemskie :)

2. Kandle Kitten


Jako że moja wosko-mania ostatnio przybiera na sile, zdarza mi się oglądać filmiki, gdzie ludzie dzielą się swoimi wrażeniami na temat przeróżnych zapachów Yankee i pokazują swoje zdobycze. 
Ten kanał lubię przede wszystkim za osobowość prowadzącej - jest sympatyczna, ciepła i chce się jej słuchać, choć jej samej nie widzimy. Do tego przedstawia głównie woski (czyli mamy coś wspólnego) i robi osobne filmiki na temat poszczególnych zapachów. Warto zajrzeć choćby po to, żeby posłuchać kilkuminutowej recenzji na temat interesującego nas zapachu :)

3. Bronny Loves You


Kolejna maniaczka YC :) Tym razem jest to Brytyjka z pasją do YC i w dodatku pracująca w ich sklepie. Jej kanał to mix świecowo-urodowy, przyjemnie się jej słucha i nie ma tej dzikiej zazdrości o niedostępne u nas zapachy, jak to czasem bywa w przypadku oglądania amerykańskich Youtubowiczek ;)


Kanały niemieckojęzyczne


1. Dijana



Tym razem kanał ściśle urodowy. Dijana jest śliczną i przesympatyczną dziewczyną mieszkającą w Niemczech (nie jest Niemką, ale mówi idealnym niemieckim), jest bardzo naturalna i ciepła. Dla tych, które lubią kanały urodowe - to jeden z lepszych :)

2. Yankee Candle Passion

 

Kolejny kanał poświęcony YC (powoli zaczynacie rozumieć, jak bardzo mnie wzięło... ;)), tym razem po niemiecku. Prowadząca kanał ma jeszcze większego świra niż ja, ponieważ często pojawiają się u niej zdobycze zamawiane ze Stanów (obawiam się, że kiedyś i mnie to czeka...póki co resztki zdrowego rozsądku mnie powstrzymują :P). Rzetelne recenzje i regularnie pojawiające się filmiki - polecam :)


A Wy co ostatnio odkryłyście nowego? Jestem ciekawa Waszych ulubieńców kręcących filmiki urodowe i/lub "świecowe", ale nie tylko :)